Ścięte drzewa
W bydgoskim Teatrze Polskim, na dużej scenie, Grzegorz Mrówczyński podjął się sprawy równie ambitnej co trudnej, a może nawet niewykonalnej. Wziął do adaptacji i reżyserii "Sławę i chwałę" Iwaszkiewicza. Wybór ten podyktowały okoliczności wyznaczające w tym roku 60-lecie istnienia teatru w Bydgoszczy.
Można się domyśleć, że obszar czasu, w którym teatr działał, pokrywa się po części z doświadczeniem historycznym protagonistów Iwaszkiewiczowej powieści, stał się pokusą i impulsem do porównań i syntezy. Epicki spektakl dziejów pierwszego półwiecza tego stulecia rozpisany na setkach stron powieści-rzeki, miał się stać lustrem, w którym teatr na miarę swych możliwości chciał odbić swój konterfekt.
Czy to się powiodło? Czy powieść się mogło? Jak przenieść bogactwo myśli, wydarzeń i poezji z najambitniejszej próby zsyntetyzowania polskiej historii tego półwiecza? Nasyconej tragizmem przemijania i rozpadu wartości, sławą i chwałą, cierpienia i miłości ludzi tego czasu burz i krótkich wytchnień w arkadyjskim spokoju?
Dialogi, nawet najtrafniej wybrane, zostają tylko cząstką całości. Uchodzą barwy, zapach, klimat, cała zmysłowość miejsc i czasu olbrzymiego malowidła rozpiętego między Rewolucją Październikową na ziemiach Ukrainy a hekatombą Powstania Warszawskiego. Może film, tak, prędzej film ze swoim bogactwem środków mógłby dać obraz bliższy myśli pisarskiego dzieła.
GRZEGORZ Mrówczyński, adaptator, spełnił jednak sporo, by mu odpuścić ten herostratesowy gest. Zatrzymał się w swej przeróbce przy milowych słupach historii zamkniętej w "Sławie i chwale", a więc roku rewolucji, pierwszej niepodległości Polski, ostatniej wojny i powstania. I jej, historii, racje i imperatywy kojarzy z jednostkowym losem wybranych bohaterów. Tę konstrukcję opiera na Januszu Myszyńskim, który wiedzie nas przez las historii i wybiera z niej ludzi i zdarzenia potrzebne do zilustrowania swej "sławy i chwały".
Bo jest to jednak, mimo wysiłków do uchwycenia głębszej dialektyki historycznej, ilustracja. Popracował nad nią rzetelnie reżyser i zespół aktorski, budzi uznanie ogrom pracy włożony w ten 3-godzinny spektakl, ujmuje szlachetność wykonania wielu ról, by wymienić tylko księżną Bielińską w interpretacji Ewy Studenckiej-Kłosowicz, Ariadny Tarło (Małgorzata Ozimek), Marii Bielińskiej (Teresa Leśniak) czy wreszcie ekspresyjnych postaci Janka Wiewiórskiego (Mariusz Puchalski) i Andrzeja (Wojciech Siedlecki).
Najważniejszy jednak, z woli konstrukcyjnej adaptatora i reżysera w jednej osobie jest, a raczej winien być, Janusz Myszyński. Niestety, spektakl, który oglądałem, ukazał tę postać w wykonaniu Romana Metzlera zdawkowo,
co niesie złe konsekwencje dla zwieńczenia dramatu. W końcowej bowiem scenie policzkowania oficera niemieckiego, odbiera temu tragicznemu gestowi rys wiarygodności. I myślę na koniec, że można jeszcze złapać za ołówek i dokonać skrótu, bo aż proszą się o to dwie sekwencje. Pierwsza dotyczy monologu Profesora, druga dialogu między Andrzejem a Obcym. Bo jak wiadomo nie ma tak doskonałego dzieła, które by skrócone, o jedną trzecią, nie zyskało na wartości.
Barbara Wolniewicz zaprojektowała kostiumy, a dekoracje w sposób oszczędny i funkcjonalny zbudował Marian Iwanowicz, mając na względzie przemienność scenicznej opowieści. Chwilami wprawdzie tęskniłem za większym bogactwem pomysłów, lecz rozumiem i doceniam intencje scenografa.