Fotografia rodzinna
Jerzy Broszkiewicz: "Niepokój przed podróżą". Teatr Rozmaitości. Reżyser: Andrzej Szafiański. Scenograf: Józef Szajna
NOWA sztuka Jerzego Broszkiewicza zaczyna się, jak satyra obyczajowa, kończy zaś, jak groteska. Co więcej, satyra, która otwiera spektakl, jest tak realistyczna, że widzów nie zwiodą nawet pozory udziwnionej scenerii i kostiumów. Nie przeszkadza to faktowi, że końcowa groteska stawia wszystko na głowie.
Ta zmieniająca się w ciągu akcji sztuki konwencja zbija widza nieco z tropu, ale przyznać trzeba, że nie przeszkadza mu śledzić z prawdziwym zainteresowaniem wątku akcji dobrze przeprowadzonego przez reżysera. Jest to oczywiście zasługą przede wszystkim autora, który ze sztuki na sztukę wydatnie podnosi swą technikę konstrukcji scenicznej. Począwszy od "Imion władzy", które były właściwie inscenizowaną wielką publicystyką, poprzez wszystkie następne sztuki kształci się w rzemiośle dramatycznym.
Akcję "Niepokoju przed podróżą" zrodziły brzydkie przywary ludzkie. Najpierw więc jest chciwość bogactw zza oceanu, tak, niestety, rozpowszechniona wciąż jeszcze w naszym społeczeństwie. Potem z tej chciwości rodzi się kłamstwo, mające być środkiem do zdobycia tych bogactw. Wreszcie po wielu perypetiach zakończenie, które, jak w ludowej baśni, jest karą dla złych i głupich.
Tak wygląda owa historia rodziny, która dla zdobycia majątku bogatego wujka z dalekich Wysp Bożego Narodzenia nie waha się fikcyjnie uśmiercić kochającej i kochanej mamusi, a w końcu przeżywa bolesne rozczarowanie, gdy bogacz okazuje się nędzarzem i spada im na kark wprost z owych bajecznych wysp szczęśliwości.
Spektakl, którym Teatr Rozmaitości otworzył swój nowy sezon, jest podobnie jak sztuka splotem realizmu i udziwnionej groteski. A więc, scenografia Szajny wraz z kostiumami niektórych aktorów udziwniona do tego stopnia, że niektóre z symboli nawet się nie tłumaczą, a niektóre wprost przeciwnie są zwulgaryzowane. Do pierwszego rodzaju należą olbrzymie pudła zapałek jako dominujący akcent, zarówno na scenie, jak nawet, na proscenium (co one oznaczają, biedzili się widzowie). Do drugiego wianuszek, rzucony przez Magdalenę po powrocie ze spaceru z ukochanym.
Podobnie gra aktorów: większość z nich, ze świetną Jadwigą Chojnacką na czele, gra na wskroś realistycznie, ale są tacy, którzy się z tego realizmu wyraźnie usiłują wyłamać i dostosować do niesamowitych strojów, w jakie ich ubrano. Przyjrzyjmy im się kolejno bliżej. A więc Chojnacka świetnie oddająca postać owej mamy oszustki, której żądza bogactw dla córeczek przesłania nawet własne życie, ma sceny wprost znakomicie soczyste. A więc Andrzej Bogucki i Tadeusz Chmielewski i z krwi i kości starsi panowie z gatunku tak zwanych "ciemnych typów", a więc młodzi ludzie Rudek (Witold Sadowy) i Tosiek (Andrzej Wykrętowicz) w całkiem naturalny sposób odtwarzający role dwu zakochanych. Ale już młode panny Joanna (Wanda Majerówna), Magdalena (Bożena Kurowska i Teresa (Halina Seroczyńska) stworzyły jakąś mieszaninę gry realistycznej oraz zgodnie z ich strojami niesamowitej.
Bardzo przyjemnym, znowu w konwencji realistycznej był Zygmunt Kęstowicz w roli fotografa, wezwanego do zrobienia owej fotografii rodzinnej, która jest najważniejszym ośrodkiem akcji.
W sumie, owa komedia Broszkiewicza, uderzająca z pewnością w niektóre z naszych przywar narodowych, ale nie wolna także od wpływów takich autorów, obcych, jak de Fillipo, Saganka, a nawet lonesco znajdzie z pewnością wielu widzów, którym będzie bardzo swym rodzajem dogadzała.