IGŁA W HRYBKU
Dużo wciąż mówi się o podstawowych problemach współczesnego teatru. Mówi się o dyktaturze reżysera, o kryzysie dramaturgii, o zarysowującym się coraz wyraźniej kształcie teatru jako dziedziny sztuki oderwanej od literatury, o upadku aktorstwa czysto teatralnego. Powtarza się jednak również tezy odwrotne, że wprost przeciwnie, nie ma żadnego dyktatorstwa reżyserów, że dramaturgia jest wspaniała, a konflikt pomiędzy dramaturgiem i reżyserem w ogóle nie istnieje, że aktorzy, byle by tylko dać im się wygrać, zawsze pokażą na scenie co potrafią, a wszelkie dyskusje i teoretyczne rozważania są niepotrzebne. Niektórzy krytycy wręcz ukuli sobie na stałe pewne formuły, zbudowali maszynki do chwalenia i pochlebiając każdej, choćby najbardziej płaskiej, polskiej współczesnej sztuce, każdemu najbardziej nawet wytartemu aktorskiemu numerkowi czy grepsowi, pretendują do urzędu Naczelnego Teatralnego Optymisty. Z pobłażaniem spoglądają na dyskutujących o współczesnym teatrze i mówią, że dobrze jest w tym najlepszym z możliwych teatrów, mówią to, tak samo jak mówili dziesięć lat temu, przed rokiem, czy przed paru miesiącami.
Oczywiście, chwalić jest bardzo wygodnie. Nikt się wtedy na krytyka nie gniewa, nikt nie ma do niego pretensji, wszyscy są zadowoleni. Chwalić jest zresztą bardzo przyjemnie, oczywiście, jeżeli nie jest się z natury człowiekiem złośliwym i zawistnym. Chwalić polski teatr jest zresztą za co i zawsze prawie dzieje się w nim coś ciekawego. Nie znaczy to jednak wcale, że nie przeżywa ten teatr kryzysów, zmian, wahań, okresów niepewności. Krytyka, która tego nie dostrzega, która zajmuje się wyłącznie chwaleniem, odrywa się całkowicie od rzeczywistości. Przemienia się w jednostajnie gadający megafon, któremu ludzie przestają wierzyć, którego wreszcie przestają w ogóle słuchać. A już zupełnie ich nie obchodzi to, że ględzący w tym megafonie zdobył już sobie tymczasem oficjalny tytuł Optymisty.
Przeciwstawna do opisanej tutaj postawa Głównego (choć nieoficjalnego) Pesymisty jest w gruncie rzeczy podobna. Pesymista przyjmuj z góry założenie, że współczesny teatr jest do niczego. Że zmienił się w cuchnące cmentarzysko, że działa już tylko siłą rozpędu, że dramatów pisać nie warto i nie można, że właściwie nie ma co o teatrze gadać, że lepiej zająć się telewizją, albo szukać nowych proroków, którzy odrodzą strupieszałą sztukę sceniczną. Pesymista nie zdobywa sobie pochwał wśród luminarzy teatru, ale za to jest chwalony za odwagę przez "środowisko" i zyskuje sobie miano oryginalnego i niezależnego.
Przyznaję, że obie opisane tu postawy są kuszące. Zarówno pozycji oficjalnego optymisty jak i sława Herostratesa, to perspektywy nie do pogardzenia. Co jednak robić, kiedy chce się po prostu uczciwie uprawiać swój zawód krytyka. Kiedy chce się jakoś tam towarzyszyć polskiemu teatrowi i chwalić to, co się w miarę swojej wiedzy, wyczucia, doświadczenia uznaje za dobre, a ganić to, co wydaje się mierne lub szkodliwe? Kiedy na przykład dostrzega się niepokojące objawy we współczesnej sztuce aktorskiej, kiedy widzi się aktorów przepracowanych, tracących styl i umiejętność gry na scenie, kiedy szuka się przyczyn tego stanu rzeczy, a optymiści nic, tylko chwalą, zaczyna ogarniać zwątpienie. Może to nieprawda, może rację mają właśnie optymiści twierdzący, że: byczo jest. To samo dotyczy dramaturgii. Leci jedna za drugą słaba polska sztuka, a optymiści chwalą je w czambuł. Może mają rację? Człowiek zaczyna się wahać. Myśli: my dyskutowaliśmy, krytykowaliśmy, a optymiści jak chwalili, tak chwalą. Może szukanie jakichś głębszych przyczyn niepowodzeń, nieudanych przedstawień i sztuk pojawiających się w naszym teatrze jest zajęciem niepotrzebnym i przesadnym. Może lepiej, jeśli już nie chwalić, to po prostu opisywać kolejne przedstawienia, wyliczać kto w nich grał, reżyserował, malował dekoracje, tak żeby przyszli historycy teatru mieli z tego materiał do "Historii polskiego teatru", która za sto lat pewnie zostanie napisana. Potem znowu jednak przychodzi jedna, druga premiera i ogarnia człowieka złość.
Dlaczego, kiedy mamy w Polsce, kiedy mamy w Warszawie naprawdę dobry teatr, kiedy nasz teatr i nasza dramaturgia zdobyła sobie po raz pierwszy rzeczywiście uznane miejsce na światowym targowiska sztuki, dlaczego raz po raz i nawet seriami pojawiają się przedstawienia, które przeczą dobremu imieniu polskiej sceny.
Obecny sezon zaczął się w Warszawie obiecująco. Ostatnio też pojawiło się ciekawe przedstawienie "Turonia" w Teatrze Ludowym. Jednocześnie jednak posypały się premiery, które świadczą, że coś niedobrego dzieje się z reżyserią, aktorstwem, dramaturgią i to nie na żadnych estetycznych wyżynach, ale w zwyczajnym, rzemieślniczym niemal wydaniu.
Weźmy dwa przykłady. "Wesołe kumoszki z Windsoru" w Teatrze Polskim,- reżyserowane przez Macieja Zenona Bordowicza. Na afiszu Michnikowski, Kobuszewski, Gliński, Stoor, Maciejewski. A na scenie pokaz złego, przeszarżowanego, robionego tandetnymi środkami, schlebiającego złym gustom publiczności aktorstwa. Przykład aktorów puszczonych samopas przez reżysera, grających najprostszymi numerkami, wykorzystujących swoje najgorsze doświadczenia z kabaretu, estrady i chałtury. Obronną ręką z tego spektaklu wyszli tylko Kossobudzka, Herman i Pawlikowski, a także najlepszy chyba z nich - Mikulski, który zapomniał już o kapitanie Klossie. Ale to doprawdy za mało. Bordowicz wymyślił nawet jakąś własną formę inscenizacji "Kumoszek", formę dość ciekawą, choć się w niej dość nieoczekiwanie pomieszał teatr Brechta z metodą Stanisławskiego, i co z tego, kiedy z aktorami nie zrobił nic, a raczej pozwolił robić im rzeczy bardzo niedobre. Poniżej sceny, na której grają i poniżej ich własnych możliwości.
Przykład drugi: "Wariat" Przeździeckiego na scenie Teatru Kameralnego w reżyserii Lecha Wojciechowskiego. "Wariat" jest sztuką, łagodnie mówiąc, nieudaną, ale doprawdy jego tekst nie jest gorszy niż to, przedstawienie stanowiące pokaz tandety i złego smaku. Na scenie Teatru Kameralnego pojawił się duch, prowincjonalnej szmiry, w dobrym, tradycyjnym, przedwojennym wydaniu. Grający główną rolę Hrybka-Wariata Tadeusz Fijewski, który niedawno temu, w tym samym teatrze zupełnie dobrze grał w "Chłopcach" Grochowiaka, tam daje przegląd popisowych numerków, zagrywek, grepsów, które czasem, pojedynczo nawet, mogą wystarczyć na rolę przed kamerą, ale w teatrze stają się dowodem lekceważenia swojego własnego talentu i warsztatu aktorskiego. Doprawdy chciało by się powiedzieć, że symbolem takiego teatru jest wypięty tyłek Hrybka, w który z wrodzonym wdziękiem wbija igłę Hanna Zembrzuska. W teatrze potrzebna jest jednak dobra literatura, dobra reżyseria, dobre aktorstwo. Można się spierać, który z tych czynników jest ważniejszy, można na ten temat tworzyć teorie. Są przedstawienia i są całe teatry, gdzie tylko jeden z tych czynników zasługuje na pochwałę. Ale bywają to dobre przedstawienia i dobre teatry. Kiedy jednak widzi się "Wariata", ma się ochotę wziąć do ręki igłę i wbić ją wcale nie Hrybkowi, ma się ochotę wbić ją przede wszystkim tym, którzy wciąż chwalą, nie zdając sobie sprawy z tego, że takim chwaleniem robią tylko krzywdę.