"Faust" - przede wszystkim dla oka
Teatr Polski w Warszawie wystąpił z premierą "Fausta" Goethego. Wiadomość ta wprawiłaby zapewne obserwatorów życia teatralnego w pewne zakłopotanie, jako że scena ta ma nie najlepszą opinię, gdyby nie nazwiska inscenizatorów, a właściwie jednego z nich - Józefa Szajny. Ten znany artysta, związany przez lata z działalnością teatru nowohuckiego, zaprezentował się w warszawskim przedstawieniu jako reżyser i scenograf. "Chcielibyśmy, aby była to nowa, polska wersja "Fausta" - trudno jednak z góry przesądzić, czy ambicje zespołu i moje sprostają marzeniom. Prezentujemy wybór tekstu dokonany na podstawie całości (w wolnym przekładzie Macieja Z. Bordowicza)..." - powiedział reżyser jeszcze przed premierą.
Zamierzenie było z pewnością ryzykowne, ale odwaga ryzyka też jest pewną miarą artystycznej wartości. Na scenie przy ul. Karasia okazało się, że Szajna to jednak przede wszystkim scenograf. Wizja plastyczna, którą oglądamy przez dwie godziny jest rzeczywiście oszałamiająca i trudno się dziwić zachwytom angielskiej krytyki nad pracami polskiego artysty, wystawianymi niedawno w Londynie i Edynburgu. Gorzej trochę z samym "Faustem". Z dzieła Goethego zostaje w tym spektaklu właściwie tylko wątek Małgorzaty (Jolanta Wołłejko-Czengery). Wokół niego koncentruje się sceniczna akcja. Tekst ginie jednak, niejednokrotnie przytłoczony potokiem sugestywnych obrazów, korowodem barwnych postaci, wśród których Faust (Bronisław Pawlik) i Mefisto (August Kowalczyk) toczą swoją grę. Nie ma nawet czasu na żałowanie tych fraz utworu, które inscenizator pominął, bo w spektaklu Szajny ważne są nie słowa lecz owe obrazy, atakujące widza. Zmuszające go do stałej uwagi.