Faust i Trędowata
Ten teatr od dawna dba o to, by pióra recenzentów żywiej się poruszały. Kiedyś, przed wojną, na premierze "Wieczoru Trzech Króli", wystąpiło trzech zalanych w sztok aktorów. Jeden z nich każdą kwestią zaczynał od: "tiepier ja". Zdesperowany reżyser, Karol Borowski, wyszedł wreszcie przed kurtynę i oznajmił publiczności, iż z powodu choroby aktora odwołuje się przedstawienie. Nazajutrz ukazała się recenzja Antoniego Słonimskiego, który zachwycał się aktorami pełnymi wdzięku, lekkości i finezji oraz oburzał nieobyczajnym reżyserem, który w pijanym stanie przerwał niespodziewanie spektakl.
I oto przed tygodniem, podczas drugiej z kolei premiery (a dlaczego drugiej, za chwilę) spada raptem kurtyna, na proscenium wychodzi Karol Borowski, nie, przepraszam, wchodzi dyr. Andrzej Krasicki i powiada publiczności, że Bronisław Pawlik źle się poczuł i spektakl musi być na jakiś czas zatrzymany.
Mróz powiał po widowni. Trąca mnie w plecy Stanisław Marczak-Oborski, trąca mnie jego małżonka Krystyna Nastulanka i powiadają: "To Goethe, to na pewno Goethe nie wytrzymuje z Szajną". Ale nikt się nie śmieje, nikt nawet nie zakaszlnie, bo wszystko zaczyna być wprost metafizyczne. Oto tydzień temu odmówiła po raz pierwszy posłuszeństwa w historii tego teatru żelazna kurtyna, która zerwała przedstawienie; dzisiaj znowu coś tajemniczego odebrało głos tytułowemu bohaterowi spektaklu. W imię Ojca i Syna! I nikt nie ma najmniejszej pretensji do aktora, wszyscy gorąco mu współczują, a gdy po przymusowej przerwie kurtyna idzie w górę, Pawlik dostaje gorące brawa, które zmieniają się niemal w owację po zakończeniu "Fausta" w Teatrze Polskim. Bo historia działa się właśnie na tej scenie.
I dziwna rzecz, ta Warszawka tak pazerna na złośliwość, na przypięcie łaty, tym razem solidaryzuje się z aktorem. Poczucie wspólnoty żywych, a może, hm, wspólnego zagrożenia, wyciszyło sarkazm, zjednoczyło ludzi przeciwko duchom? Czy jednak za Szajną? Myślę, że tak, jego "Faust", choć przyjmowany - i zrozumiale - nie jednakowo, stał się na pewno wydarzeniem teatralnym w stolicy, potwierdził wizjonerską wyobraźnię plastyczną reżysera-scenografa, wygrywającego na partyturze tekstów literackich swoje wariacje inscenizacyjne, liczono mnie kiedyś, że Faust, ten buntujący się geniusz, łączy w sobie cechy Prometeusza i Wertera. Cóż z tego zostało, co ostaje zresztą coraz częściej z klasycznych interpretacji starych tekstów! Szajna nie byłby Szajną, gdyby nie zdarł ze swego bohatera tych wszystkich prometeizmów i weltszmerców romantycznych. Jego Faust jest jedermannem roku 1945 i 1971, doświadczonym przez wszystkie piekła, o których nie śniło się Goethemu, świadomym tym ostrzej w epoce kosmonautyki, nieskończoności przyrody i znikomości ludzkiej w przestworzach. Warto to przedstawienie zobaczyć, kiedy więc będziecie w delegacji, odwiedźcie Teatr Polski.
Tak zwane złośliwości przedmiotów martwych dotknęły zresztą w ubiegłym tygodniu jeszcze jeden teatr. Oto na premierze w Rozmaitościach, gdzie dano klasyczną sztukę chorwackiego klasyka, Marina Drżica "Dundo Maroje", w bardzo newralgicznym punkcie intrygi scenicznej zacięły się drzwi od mieszkania rzymskiej kurtyzany i gdyby nie zimna krew młodego aktora, Mariana Opani, widzowie mieliby kłopoty ze zrozumieniem finału. Tak to się dzieje, gdy scenografowie zabudowują scenę werystycznymi wnętrzami. Przedstawienie na szczęście zagrane było lotnie i sympatycznie, przygotowała je gościnnie pani Vera Crvencanin, spodobało się nawet ambasadorowi Jugosławii, który - jak słyszałem - jest wytrawnym znawcą teatru.
Był to w ogóle tydzień kolizji. W sposób zupełnie niesłychany zderzyły się ubiegłej środy dwie popołudniówki Warszawy - arcypopularny "Express Wieczorny" i "Kurier Polski". Ni mniej ni więcej tylko jednego dnia oba dzienniki rozpoczęły druk "Trędowatej" Heleny Mniszkówny. Domyślam się, że obie redakcje nic, ale to zupełnie nic nie wiedziały o planach konkurencyjnej firmy. Czysty przypadek, o podkradzeniu pomysłu nie ma mowy. Co więc dalej? Bo oto ten do niedawna zakazany owoc zakwitł raptem i roztoczył swe upojne wonie niczym maciejka o wieczorowej porze. Która z redakcji zrezygnuje, która zaś wygra bój o czytelnika, bo nie ulega wątpliwości, że nakłady pójdą ostro w górę. Być może, że nim się ukaże mój tekst w druku, ten incydent zostanie rozstrzygnięty na korzyść jednej z gazet. Bo nie wyobrażam sobie, by ta arcypowieść ostała na szpaltach obu popołudniówek warszawskich. Ja na wszelki wypadek opowiadam się za "Expressem", który po pierwsze: wolę od "Kuriera", a po drugie dlatego, iż "Express" przynajmniej oszczędził nam wstępnej rozprawy usprawiedliwiającej druk "Trędowatej", co zafundował nam uczenie "Kurier".
Nie ma się co tłumaczyć z tego czynu. Przed paru laty, gdy awangardowy "Przekrój" zaryzykował Mniszkównę, sprawę wyjaśnił dostatecznie Jan Błoński i jeśli już chciano w "Kurierze" interpretacyjnej głosy, trzeba było sięgnąć do Błońskiego.
No, więc naszykowałem już ostre nożyczki i zabieram się do wycinania odcinków. Mój wysłużony egzemplarz "Trędowatej", który przetrwał kataklizmy drugiej wojny światowej, nie ostał się przed przyjaciółmi, którzy przed 15 laty wypożyczyli sobie na "kilka dni". W "Kulturze", tak się składa. Aleksander Małachowski pisze właśnie, że "Mniszkówna tworząc swa imitacje literatury posłużyła się istniejącymi w literaturze polskiej wzorami złego smaku, sentymentalizmu - krótko mówiąc grafomanii. W rezultacie granica pomiędzy Żeromskim, Nałkowską, Żukrowskim, Bryllem i Putramentem a Mniszkówną jest bardzo cienka i trudna do wyznaczenia". Ho, ho, panie Aleksandrze, pogratulować odwagi, ja tam bym jednak zatrzymał się na Żeromskim i Nałkowskiej. Po co jeszcze zadzierać z żywymi. Zostańmy już przy propozycji Szajny i nie rozszerzajmy pola niebezpieczeństw. W spokoju jednak zostawiłbym Nikifora, do którego porównuje pan autorkę "Trędowatej". Niech Pan zapyta któregokolwiek z malarzy, a powie Panu, że srebrzystości - kolor podobno najtrudniejszy do ożywienia - jakie wydobywał Nikifor w swoich obrazkach, osiągali tylko wielcy mistrzowie palety. Mniszkówna jednak taka oryginalna nie była.