Fajerwerki i ciemność
"F A U S T". Tekst Johanna Johanna Wolfganga Goethego w wolnym przekładzie Macieja Z. Bordowicza w układzie Józefa Szajny. Reżyseria i scenografia: Józef Szajna. Muzyka: Bogusław Schaffer. Premiera w Teatrze Polskim.
Widowisko, któremu trudno dać nazwisko. Na afiszu Goethe, spis osób otwiera Faust, są i inne osoby znane z "Fausta", ani chybi - będzie klasyka, tym cenniejsza, że dotycząca jednej z największych tragedii w teatrze światowym tak w dodatku przytłamszonej popularną operą.
Nic z tego. Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie. Żadnej litości. Żadnej łaski. Tłumacz znęca się nad tekstem, a reżyser nad jego brzmieniem, nad słowem, ideą i wyobraźnią autora, i w ogóle nad wszystkim, co sobie pomyślał bezbronny, bo dawno zmarły pisarz. Tzw. "Faust" na scenie Teatru Polskiego w 1971 roku nie ma nic, ale to nic wspólnego z Goethem i jego "Faustem". Jest to...
Ba, co to jest?
Nie od dzisiaj znamy, nie od dzisiaj cenimy wyobraźnię plastyczną Józefa Szajny. Prowadzi go ona czasem na manowce, wertepy i wyboje, ale nieraz do świetnych osiągnięć scenoplastycznych. Wtedy mianowicie do osiągnięć, gdy jest okiełznana przez reżysera o silnej indywidualności, reżysera, który potrafi z Szajna się dogadać. W spektaklu w Teatrze Polskim Szajna sam sobie był reżyserem, sam sobie dyktował prawa i przywileje i robił co chciał, upojony samowładzą. Rezultat oglądamy na scenie. Znajdzie on zapewne uznanie u niektórych speców, zwłaszcza u tych, którym akurat całkiem się nie podoba teatr, wystawiający owego Nibyfausta. Tak to bywa. Zresztą Szajna jest naprawdę wybitnym artystą, sam to chętnie głoszę. Jeno po co mu Goethe? Czy nie mógłby jakoś inaczej, nie wprowadzając nieświadomych w błąd? Przecież z tym Goethem to mistyfikacja. Ładnie by wyglądał ktoś, kto by idee genialnej tragedii wyczytać chciał z nadcyrku Szajny nie wiedząc wcześniej jak to sobie naprawdę obmyślił i napisał Goethe. Szajna perfidnie wprowadza w błąd widzów, mami ich, wodzi na pokuszenie, po czym znękanych porzuca na pastwę losu.
Basen nie zastąpi głębokiego jeziora (choć i w basenie można utonąć), wybuchy ogni sztucznych to nie prawdziwy pożar. A jednak - jako widowisko samo dla siebie, zanurzone w abstrakcji - jest ta "laterna magica" Szajny, niebywale barwna (choć utrzymana w kolorycie stalowo-szarym, z akcentami tak ulubionego przez Szajnę "szmacizmu" i "turpizmu"), rozmigotana światłem l dźwiękiem. Są w tym widowisku sceny imponujące wyobraźnią plastyczną i niezwykle oryginalne chociaż poruszające się wciąż w obsesyjnym świecie obozów krematoryjnych.
Czy to, co pokazuje Szajna jest teatrem? Na pewno, gdyż teatrem może być wszystko. Niemniej, idąc do Teatru Polskiego liczymy na teatr w klasycznym rozumieniu tego pojęcia, tj na widowisko teatralne, w którym nie tylko scenograf ma coś do powiedzenia, i nie tylko reżyser, zapatrzony we własny pępek. Bardzo mi przykro, ale nie ja jeden uważam, iż w teatrze winien mieć jeszcze ważki głos aktor, no i przede wszystkim autor, z którego utworem - jeśli się go wystawia - jakoś trzeba się liczyć. W Teatrze Polskim zabrakło tej lojalności wobec autora.
Dlatego nie opiszę spektaklu Szajny, na pewno zresztą znajdą się tacy, którzy to zrobią z upodobaniem, dopatrując się w rozhulanych igraszkach teatralnej maszynerii czegoś więcej niż sztuczek Pana Twardowskiego ponoć nauczyciela doktora Fausta. Mógłbym za to - wzorem kapitalnego Wiecha - pożartować z jaskrawych niekonsekwencji Szajny i zadawać mu niedyskretne pytania w rodzaju: czemu uczony doktor najpierw łazi w drewniakach, a po pakcie z diabłem nadal jest stary, oberwany i bosy, czemu Małgorzata jest dziwką, a olimpijską jasność myśli mąci mętniactwo? Mógłbym, ale byłyby to pytania zbędne i niewczesne. W tym teatrze chodzi tylko o strumień pomysłów Szajny, tylko on ważny.
Więc na zakończenie apel.
Ludzie, zlitujcie się, zagrajcie nam "Fausta" po ludzku.