Kawałek palca i brudny banknot
Trzymam na biurku kawałek uciętego palca i banknot dwudziestu euro wytarzany w śniegu i krwi. Wiem, że zabrzmi to paradoksalnie, ale to pamiątka po wakacjach spędzonych w Polsce. Letnie miesiące wykorzystałam na promocję mojej wydanej przez "Czas Kultury" książki, złożonej z pisanych tu, w tej rubryce felietonów. Kilka publicznych debat, trzy spotkania autorskie. Niektóre teksty o charakterze już - jak by nie było - historycznym wzbudzały ciągle pewne emocje, na przykład mój liczący sobie już prawie 10 lat przewrotny opis dubbingu jako wersji miejskiej cywilnej partyzantki walczącej z martyrologiczną polską spuścizną narodową. Na głównej promocji "Nawiedzanych przez dym", która odbyła się pod koniec czerwca w warszawskiej Królikarni, jedna z panelistek, Agata Szczęśniak z "Krytyki Politycznej", zadała mi pytanie, czy nie uważam, że dzisiaj społeczno-polityczna debata przeniosła się w sensie symbolicznym z klubów nocnych do teatru. Jako że nie śledzę z przyczyn oczywistych (mieszkam poza Polską) tak silnie sceny teatralnej, postanowiłam odrobić zadaną lekcję. I tak rozpoczął się mój prywatny letni festiwal teatralny, i w taki oto sposób kawałek palca i brudnawy banknot zawędrowały na me brukselskie biurko.
Na wstępie najprawdopodobniej powinnam jeszcze chwilę się zatrzymać przy mej historycznej już koncepcji dubbingu. Tekst "Pasje egocentryczne" z 2004 roku ufundowany jest na opisanej w nieopublikowanym tekście Ewy Toniak "Nic łatwiejszego nad bohaterów miłości". O "śmierci pułkownika" Adama Mickiewicza figurze znanej warszawskiej rysowniczki Endo (będącej zarazem bohaterką swego komiksowego bloga, który wtedy prowadziła). "Kiedy wracaliśmy nocą do domu ulicą Emilii Plater" - notuje Endo - "myślałam o powstaniu warszawskim, o filmie "Kanał" i o tym, że idę sobie w japonkach i z torebeczką, i że moim problemem jest chwilowy brak pieniędzy". W tej krótkiej opowieści, jak analizuje Toniak, to, co kulturowo definiowane jako kobiece, ukazuje rodzaj "błahości i nieważkości egzystencji" w zderzeniu z polskim patriotycznym kodem heroicznym. "Przypadkowe znalezienie się w polu męskiego - i nieadekwatność tych dwóch obszarów [...] prowadzi autorkę tej króciutkiej narracji do swoistej autorepresji". Endo spaceruje po ulicy noszącej imię dziewicy-bohatera Emilii Plater w noc przed rocznicą wybuchu powstania warszawskiego. Ów "nieprzekraczalny rozdźwięk" jest "wzmocniony nieusuwalnym historycznym" znaczeniem. "Endo z torebeczką w dłoni i w japonkach nie może po prostu sobie odejść - konkluduje Toniak. - Endo wystawiona na ciosy męskiej Historii, wspartej ofiarą Emilii Plater, nagle staje przed samosądem [...]. Na widok wieńców i płonących tuż po wybiciu północy zniczy (gdy Endo beztrosko spędzała czas, ktoś już je zapalił) poddaje się, musi zadać sobie rozstrzygające pytanie [...]: jak czułaby się wtedy, czy walczyłaby w powstaniu, czy byłaby tchórzem? [...] Ta krótka opowieść pokazuje jakąś histeryczną bezalternatywność jednostkowego polskiego losu nawet wobec retorycznych - jak data kolej nego powstania i nazwa patronki ulicy - wyzwań Historii, męskocentrycznej, heroicznej i krwawej. [...] Endo to Anty-Emilia Plater, ale też mimowolny denuncjator".
Błyskotliwa analiza Toniak, wychwytująca to - każdemu z nas znane - pytanie Endo ("czy walczyłaby w powstaniu, czy byłaby tchórzem?"), pytanie, które 10 lat temu brzmiało dużo bardziej absurdalnie niż dzisiaj, przeciwstawia dwa porządki: cywilnej indywidualności i zbiorowej martyrologicznej traumy. Porządki, które w agresywny sposób w polskiej wyobraźni ze sobą kolidują - prywatność musi zawsze ustąpić zbiorowemu poczuciu męczeństwa. To zestawienie posłużyło mi do stworzenia prowokacyjnej próby odwrócenia znaczeń: a co by było, gdybyśmy zaczęli w ramach patriotycznych obowiązków uprzywilejowywać przyjemność, nie-zorientowane-na-kultywowanie-poczucia-krzywdy wartości wspólnotowe, afirmację wzajemnego spełnienia? Był to czas, gdy warszawska scena klubowa miała jeszcze charakter pionierski i wyzwolicielski. Tuż przed nadejściem braci Kaczyńskich, źle kamuflowanej podskórnej homofobii i oficjalnej represji kluby gejowskie pękały w szwach. Na ulicach zaraz miały zacząć latać kamienie wymierzone w parady gejowskie. Tymczasem po pokonaniu selekcji na bramce można było poczuć się jak w innym świecie, jakimś anty-świecie, i pamiętam, że ja osobiście afirmowałam jakąś polityczność tego doświadczenia.
Co więcej, ówczesna scena miejska utożsamiana była właśnie z artystyczną obecnością kobiet - reprezentantek sztuk wizualnych i pisarek (Bogacka, Masłowska, Drotkiewicz, Endo). Ich "egzystencjalna nieważkość'", ich, czasem określana jako "salonowa", kobiecość znakomicie się nadawały właśnie jako domagające się przedefiniowania punkty otwarcia innego wzorca mówienia o prywatności, ciele czy egzystencjalnej przyjemności jako formie spełnienia. Właśnie "kobiecość", gatunkowo bliższa temu, co intymne, mogłaby zostać wehikułem tej antymartyrologicznej rewolucji. Opisując scenę klubową, cały czas zresztą, mówię o jej "ambiwalentnym fenomenie" komercji na usługach wyzwolenia, próbuję wymapować w niej subwersywne aspekty polityki seksualnej. Ale mój projekt "rewolucji dubbingowej" ma charakter prowokacji bardziej niż spójnego programu, jest quasi-ironicznym komentarzem do rzeczywistości a nie postulatem społecznym. Jest rodzajem rozwinięcia zdania Pawła Leszkowicza i Tomka Kitlińskiego, że "rynek usług w Polsce wyzwala nas lepiej niż demokracja parlamentarna". Trzeba przyznać, że recepcja tych haseł dzisiaj stała się bardzo opaczna - zdarzyło mi się wystąpić w okołopromocyjnych komentarzach jako naiwna apologetka klubów gejowskich (a przecież ich bywalcy i tak nie głosują), wielbicielka wolnego rynku i neoliberalizmu, a nawet "kochanka Tuska"...
Otóż nic bardziej mylnego. I muszę przyznać, że dziś, po latach jeszcze bardziej jestem gotowa bronić owych tez (a już zwłaszcza po moim małym przeglądzie teatralnym!). Wtedy nie do końca było wiadomo, w którą owa miejska rewolucja pójdzie stronę. To, że ulegnie komercjalizacji, było pewne (nie da się uniknąć swej natury), ale kiedy, w jaki sposób, jeszcze nie było jasne. Ja w klubowej zabawie, w "miejskim egocentryzmie" widziałam możliwy zalążek indywidualnego oporu wobec tradycyjnie ofiarniczo skupionego na poświęceniu własnego "ja" wzorca polskości. "To może być bardzo ożywczy moment dla kultury narodowej" - pisałam. Materialne wyrzeczenie, kult bólu w etosie narodowym rozpuszczały się we frenetycznych klubowych nocach. Zwłaszcza że ja i moi koledzy w postaci wyżej wymienionych Leszkowicza i Kitlińskiego marzyliśmy wtedy o miejscach (może to być i nocny klub), które zamienią się w punkty, "w których ludzi połączą różnego rodzaju wspólnoty idei, aktywizmu, intelektu". Do czasu swego nazbyt spiesznego zamknięcia (które miało charakter polityczny) na przykład legendarny już dzisiaj klub Le Madame spełniał po trochu tę nadzieję. Przez następne lata spuścizna ta wyewoluowała w fenomen "Krytyki Politycznej" - periodyku, świetlicy, akademii, intelektualnej korporacji - który do dzisiaj trwa. Choć oczywiście w momencie, gdy stał się establishmentem promującym swoją konkretną wersję działalności publicznej, nie nastawionej na bezpośrednie polityczne cele, ze swoją konkretną redakcyjną linią oraz nie mniej konkretną wizją sztuki, teatru, literatury - to już zaczęła być nieco inna historia, ale nie miejsce tutaj, by to dalej analizować.
Ważniejsze pozostaje pytanie: dlaczego 10 lat później nadal nie tylko nie wyszliśmy poza obszar wyznaczony pytaniem Endo ("czy walczyłaby w powstaniu, czy byłaby tchórzem?"), ale także sam ten obszar jeszcze się zawęził? I jako dowód na potwierdzenie tej tezy podam pierwszy z brzegu przykład: na mapie mojego teatralnego przeglądu nie mogło się nie znaleźć najbardziej kultowe wydarzenie tego warszawskiego lata, czyli przedstawienie stworzone dla uczczenia 69. rocznicy powstania warszawskiego: "Kamienne niebo zamiast gwiazd" duetu Krzysztof Garbaczewski / Marcin Cecko. Lewicowi twórcy przyjęli zaproszenie ze strony Muzeum Powstania Warszawskiego, najważniejszego symbolu polityki historycznej braci Kaczyńskich, by, podobnie zresztą jak ich poprzednicy w ubiegłych latach (Jan Klata czy Michał Zadara), wykonać spektakl upamiętniający owo, jedno z najbardziej istotnych dla polskiej martyrologicznej pamięci, wydarzenie. Teatr Garbaczewski/Cecko słynie ze swej postdramaturgicznej wizyjności - wszystko rozgrywa się tu w wizualnej oprawie, łamaniu kodów scenicznych (teatralnej akcji towarzyszą równoległe projekcje multimedialne, tworzące rodzaj "drugiego centrum"), piętrzeniu kostiumowych metafor. I przyznam szczerze, że jest to bardzo udane, a forma artystyczna bardzo atrakcyjna. Gorzej jednak z zawartością. Małe całostki narracyjne nachodzą na siebie jak fale tsunami w tekście sztuki, przetworzonym przez Marcina Ceckę z utworów Jana Krzysztonia, pamiętników Batalionu Zośka czy ze stylizowanej na romantyczny epos poezji. Spektakl miał doskonałe recenzje - podkreślano fakt, że autorzy "zawirusowali" martyrologiczną przestrzeń.
A dokonali tego przez zastosowanie fortelu pod hasłem "zombie". Otóż przez cały długi czas trwania sztuki (prawie trzy godziny) wszyscy jej bohaterowie - a są nimi w dużym skrócie dawni panicze z dwudziestolecia zamieniający się w powstańców, przekształcających się we współczesną młodzież z nocnego klubu - ulegają "uzombieniu". Nosicielką zarazy jest nastoletnia dziewczynka, którą widzimy na początku sztuki zaszczutą i ściganą przez ubrane w higieniczne stroje komando (kapiszony strzelają mocno - widzowie są zresztą uprzedzani na początku sztuki, że będzie głośne strzelanie). Dziwnym trafem ta właśnie zaraza, rozpowszechniana przez dziecko płci żeńskiej, zdominuje populację sceniczną. Aluzji do wirusa martyrologicznego jakoś trudno mi się w tym dopatrzeć - mundur i militarność pozostają w spektaklu wywyższone (choćby przez afirmację strzelania). Pośród postaci, których tożsamości mutują podobnie jak ich stan "uzombienia" (symulacja gnijących ran, części ciała, ilość zużytych bandaży i czerwonej farby - zdumiewające!), można się dopatrzyć jednak jakichś definicji. Znaczna część zespołu aktorskiego oscyluje w odtwarzanych postaciach między dwudziestoleciem a powstaniem z aluzją do współczesności - ale troje bohaterów zdaje się mieć tożsamości bardziej stałe. Oprócz dziewczynki-zarazicielki należy do nich postać kobiety w średnim wieku, odzianej w filcowe, powłóczyste szaty (jest to matka dziewczynki, jakieś wcielenie Matki Polki), oraz wyłaniający się z kolorowej trumny baletowy tancerz w kasku lorda Vadera, w charakterystycznych legginsach w motyw banknotów 500 euro... Jego powłóczyste ruchy i namiętne całowanie się ze zdjętym z głowy kaskiem (autoteliczność) każą się w nim dopatrywać jakiegoś wcielenia "zepsucia" - może na kształt wziętej tu w nawias i znanej z prawicowej demagogii figury "europedała"?... Dość powiedzieć, że na końcu spektaklu tylko Matka Polka i "europedał" pozostają nie tknięci wirusem - czyżby dlatego, że wyznaczają ramy konserwatywnej publicznej debaty, której w tym spektaklu niestety nie udaje się przewartościować?
Pytanie, kto tu kogo zawirusowuje, jest jednak nie do uniknięcia. Czy to autorzy mówią językiem, czy raczej język nimi mówi? Czy nie jest tak, że miast zawirusowywać martyrologię, sami pozwalają zawirusować nią swój teatr? Garbaczewski i Cecko chętnie się posługują pojęciem postpamięci, która nie tylko odsyła do tragicznej przeszłości, ale także rytmizuje głębokie struktury zbiorowej wyobraźni wyznaczone przez traumę. Oznacza to, że pamięć traumy, której nie sposób przepracować, niejako z nieświadomości nadaje porządek życiu wewnętrznemu. Obawiam się jednak, że obaj twórcy nie tyle dekonstruują ów fenomen, ile sami pozostają więźniami postpamięci.
Jest w tym spektaklu - jak dla mnie - jeden moment spontanicznego uniesienia: scena śpiewania przez cztery aktorki feministycznego hip - hopu. Yo Bitch! (prawdopodobnie zainspirowane prawdziwym młodym feministycznym zespołem hiphopowym Cipedrapskuad, w którym nie sposób nie dopatrzeć się hipsterskiej kontynuacji kultowego Duldungu), świetnie zaaranżowane i odegrane, brzmi w murach muzeum paradoksalnie, stanowiąc zalążek prawdziwej odtrutki na martyrologiczne brzemię. Energia kobiet odgrywających muzyczne diwy, melanż energii seksualnej i subwersywnej wybuchowości jej formy rzeczywiście odwraca na chwilę porządek znaczenia. Jednak ma się wrażenie, że Garbaczewski i Cecko nie pracują na strukturach głębokich, nie zdekonstruowali nigdy znaczenia martyrologii dla kultury polskiej i nie przewartościowali męczeńskiej spuścizny romantycznej. Zainwestowanie męskiej tradycji heroicznej w męczeństwo zamienili po prostu w obnażenie masochizmu. Odseksualnienie kobiety, zalegoryzowanej w pozbawioną zmysłów i prywatności Matkę Polkę, zamienili w element decorum, którym się powierzchownie żongluje. W ostateczności, jeśli można doszukać się jakiejś wymowy spektaklu, jest ona konserwatywna i nie wychodzi poza obnoszenie polskiej rany. Prawicowa polityka kulturalna jest w Polsce bardzo silna - pytanie więc, czy dilując z nią, naprawdę można coś ugrać? Czy raczej grozi to zamknięciem własnego obszaru wolności?
"Zombie", mimo że modne i nadmiernie pop, nie są złym chwytem, ale może jako kabaretowy skecz lub sceniczna miniatura sprawdziłyby się lepiej. Ich groteskowa charakteryzacja, celowe przeskalowanie i nadmierna dosłowność nasuwają skojarzenia ze studenckim wygłupem albo młodzieżową zabawą. Spektakl Garbaczewskiego i Cecki właściwie nie pozostaje niczym więcej - jest młodzieżową przebieranką.