Artykuły

Inspirująca porażka

"Romeo + Julia" w reż. Pawła Kamzy w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Ewa Obrębowska-Piasecka w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Bardzo żałuję, że nie zobaczyłam w Kaliszu spektaklu, który Paweł Kamza rzeczywiście nosił w głowie. Kapitalny pomysł adaptacyjny z hukiem rozbił się bowiem o sceniczne deski.

Jeszcze przed premierą słyszałam ironiczne głosy, że robienie "Romea i Julii" bez Romea i Julii oraz przenoszenie akcji w lata 60. XX w. to epatowanie tanimi chwytami. Tymczasem koncepcja Kamzy, w której na scenie rzeczywiście nie ma głównych bohaterów, a towarzystwo nosi się zgodnie z modą na skutery, szpilki i spódnice na halkach, nic wspólnego z tanimi chwytami nie ma. Przeciwnie, to bardzo uczciwe potraktowanie klasyki - znacznie wierniejsze Szekspirowi niż "robienie go po bożemu". Bo autor nie boi się zderzenia tradycji z własnym doświadczeniem, własną wrażliwością, własnymi myślami i uczuciami. Nie owija bełkotu w ładny papierek i nie sprzedaje rozradowanej gawiedzi. Ryzykuje. Zdecydowanie wolę taką postawę - nawet jeśli kończy się (jak tutaj) porażką - niż korzystanie z utartych rozwiązań, gotowych wzorów, obiegowych opinii.

Co więc wymyślił Kamza? Zaczął od tego, z czym nas Szekspir zostawia: od ojca Laurentego, realnego sprawcy całego zamieszania. Przecież to on połączył młodych ślubnym węzłem i to on podał Julii truciznę. Zaufali mu i skończyli marnie. Jak się z tym czuje zakonnik? U Kamzy siedzi na wózku inwalidzkim i - niczym Beckettowski Krapp - nagrywa swoją "ostatnią taśmę". A za chwilę jest scena, od której zapiera dech w piersiach: teatr przez duże T. Na pustym, zielonkawo oświetlonym placu dwie monstrualnie grube, spocone Włoszki w białych płaszczach, w chustkach, w ciemnych okularach myją nogi w fontannie. I już wiadomo, gdzie jesteśmy, już pachnie Fellinim i Viscontim, już obudzi się w nas apetyt. Jedna z nich to Gulia, druga - Gullietta. Zatrudnią się jako kucharki u Księżnej, bo Weroną rządzi tu Księżna - władczyni na miarę lat 60., neurotyczna i kabotyńska. Dziecko i monstrum w jednym. Ona kocha Mercutia. Ta miłość okaże się ważniejsza niż losy Romea i Julii. Ważniejsza będzie też miłość kucharek i dwóch chłopców z Werony. Ważniejsze - relacje między małżeństwami Capulettich i Montecchich: pierwsze kultywuje model nowoczesnego partnerstwa opartego na przyjemnościach i używkach, drugie - hołduje tradycyjnemu modelowi rodziny, gdzie on to macho, a ona mądra i pokorna żona i matka.

Kamza nie robi wiwisekcji zdarzeń, nie pyta, co doprowadziło do tragedii nastoletnich kochanków, nie obarcza winą za ich śmierć tych, którzy byli blisko nich, z nimi. Nie stawia pod ścianą. Zajmuje go raczej to, co oni sami robią ze swoim życiem, swoimi uczuciami, swoją miłością. Państwo Capuletti do okazywania sobie przychylności używają wanny. Księżna traktuje kochanka jak psa i chce go na każde zawołanie. Gullietta wzdraga się przed zażyciem trucizny, która pozwoli jej doczekać Giorgia, gotowa jest wręcz oddać go przyjaciółce. Pani Montecchi - taka podległa mężowi - w tajemnicy robi swoje i to ona pociąga za wszystkie sznurki: pytanie tylko, czy motywuje nią miłość do syna, czy zazdrość o męża. Kamza opowiada miłość Romea i Julii przez te wszystkie inne miłości: chrome, marne, zawistne, podstępne. Tamtych dwoje - kochających jak nikt - nie żyje. Reszta chodzi po ziemi i się ze swoją miłością zmaga, i się nią dławi, i jej zaprzecza. Wypowiada słynne kwestie kochanków z Werony: prześmiewczo, drwiąco, fałszywie, lękliwie, nieufnie... To tylko cytaty.

Kamza zmusza nas - siedzących na widowni i wychowanych na latach 60., epoce epatującej słowem "love" jak żadna inna - do tego, żebyśmy poważnie zapytali siebie o to, czy jedyne wyjście, które może ocalić miłość, to śmierć. I przypomina, że znacznie łatwiej postawić kochankom z Werony pomnik, niż kochać.

Nie rozmawiałam z Pawłem Kamzą o jego koncepcji. Widać ją na scenie wyraźnie, ale ledwie w przebłyskach. Szkoda, że tylko tak. Kłopot bowiem w tym, że teatralne napięcie pierwszej sceny już po kwadransie spada i z bólem pupy lądujemy w prowincjonalnym teatrzyku, gdzie rządzi hałas, chaos i histeria. Nie słyszymy, co mówią aktorzy, bo po pierwsze nie umieją mówić i w skandaliczny sposób wchodzą sobie w kwestie, a po drugie mikrofony ustawione są tak, że nie łapią ich głosów albo (kiedy mówią do mikropotrów) brzmią nienaturalnie. Muzyka, która marnie udaje, że to "West Side Story", zabija, bo jest koszmarnie przesterowana i sprowadza się wyłącznie do decybeli. Postaci stają się z minuty na minutę coraz bardziej papierowo karykaturalne. Wyrafinowany, dopracowany smak ulatuje bezpowrotnie i zostajemy z amatorskim bałaganem, który tyle ma wspólnego w Fellinim i Viscontim, co prawdzwiwy szampan z radzieckim winem musującym. I chce się wyć z żalu, tym bardziej że obok widać ziewających widzów, którzy nie są w stanie połapać wątków i których coraz mniej obchodzi, co się dzieje na scenie. Rozumiem ich.

Na tym spektaklu nie powinno się zostawić suchej nitki, ocalając tylko świetną scenografię Wojciecha Stefaniaka, kilka kostiumów i te sekundy, w których Caryl Swift jako Księżna ociera się o "kreację". Ale ja bronię tej porażki. Wracając do Poznania, przez dwie godziny spierałam się o teatr, o Szekspira, o modę i muzykę lat 60., o włoskich faszystów i komunistów, o nową falę w kinie, o to, co wolno pokazać na scenie, a czego nie wolno, o to, na czym polega prowincja, o to, co powinien reżyser, o to, gdzie przebiega granica między miernością a geniuszem, o to, ile kosztuje kultura i kto za to płaci. Emocje były gorące. Po grzecznym, schludnym, nijakim wystawieniu "Romea i Julii" w poznańskim Teatrze Nowym nie chciało mi się gadać nawet z kotem. Bo o czym?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji