Gulgotanie w teatrze
Nowy "TEATR" wypełniają wypowiedzi dyrektorów teatrów oraz aktorów na temat ich potrzeb repertuarowych, sztuk i ról - których nie ma. Najlepsze podsumowanie tych potrzeb dał redaktor "Teatru", Witold Filler w artykule "Teatr i dramaturgia" w "NOWYCH DROGACH". Oto fragmenty:
"Niewątpliwie rozziew pomiędzy tym, czego oczekują ludzie teatru, a tworzywem, jakiego dostarcza im współczesna dramaturgia, poczyna być coraz większy. A powiększają go jeszcze kolejne premiery...
Konkurs wrocławski - zawiódł... Zamilkli też w bieżącym sezonie autorzy, na których teatr miał prawo liczyć (Grochowiak, Krasiński, Rymkiewicz, Bordowicz). Ernest Bryll w "Życiu jawą" dał się zwieść barokowym igraszkom słownym. W tych ostatnich faktach trudno nie dostrzec destrukcyjnego wpływu nieprzemyślanych krytyk, z jakimi spotykały się w prasie chociażby "Lęki poranne" Grochowiaka czy "Śniadanie u Desdemony" Krasińskiego. W sumie nie bardzo to wszystko radosne. Zwłaszcza gdy potężnieje moda na "Gulgotanie".
Bo niepokoi ta, stająca się już niemal normą - wycena receptur twórczych. Każe ona pisarzom z lekceważeniem odnosić się do poetyk, których sprawdzalność sceniczną zweryfikowała już przecież praktyka. Bo można mówić o weryfikacji w przypadku takich tytułów jak: "Pierwszy dzień wolności", "Obrona Błędomierza", "Droga do Czarnolasu", "Skandal w Hellbergu", "Kondukt", "Wkrótce nadejdą bracia", "Takie czasy", "Maturzyści". Wspólnym mianownikiem, który zestrajał w tym repertuarze konwencje i tematy, był realizm. Realizm, który jako metoda twórcza zdaje się być kierunkiem, co z samej natury spójny jest z materią aktorskich działań, a przez wielość swoich odcieni zabezpiecza i reżyserskie inwencje, a zwłaszcza potrzeby widzów. A tymczasem to moda na dominację formy staje się leitmotywem współczesnej dramaturgii: oddaliła ją już skutecznie od widza, teraz poczyna oddalać od teatru".
Gdyby komuś nasuwały się tu jakieś przebiegłe komentarze, to niech sobie przeczyta (choćby w streszczeniu Fillera) wyniki ankiety przeprowadzonej wśród robotników paryskich przez Centre Dramatique de l'Quest, ośrodek teatralny mający naprawdę żywy kontakt ze swymi klientami. Otóż te wypowiedzi są znacznie ostrzejsze. Płacąc za bilety, ludzie domagają się problematyki dla nich istotnej. Teoretycznie i my gotowiśmy akceptować postulat związku sceny ze swym środowiskiem. Ale czy nie zmienimy się w mimozy, jeśli jakieś konkretne środowisko nazwie takiego np. Claudela - "luksusem dla mandarynów"?
Zabawny margines dla tej problematyki tworzy casus, jaki się zdarzył Skolimowskiemu w Warszawie. Oto nasiedli nań jago dawni wyznawcy, broniąc go przed nim samym: przed degrengoladą w rozrywkowość. Pisze o tym Lucjan Kydryński w "PRZEKROJU":
"I patrząc z satysfakcją, jak Skolimowski wije się z rozpaczy, że zrobił zgrabny, warsztatowo znakomity film rozrywkowy, z rozczuleniem myślałem o jego znacznie mniej zdolnym koledze, który po nakręceniu pretensjonalnego obrazu surowo potraktowanego przez krytykę i zbojkotowanego (słusznie) przez publiczność, oświadczał niedawno w wywiadzie dla "Expressu", iż jest dumny i szczęśliwy, że państwo umożliwiło mu ten eksperyment. O tym, że zawiódł zaufanie hojnego mecenasa, że po prostu cudze pieniądze wyrzucił w błoto, milczał rozparty dumą i samouwielbieniem..."
No, ja bym - w konsekwencji do zajętego tu stanowiska - jeszcze takiego wyrozumiał: jest stroną, zaangażował się, jakieś tam racje chodzą mu po głowie. Ale kto go wychował? Czy nie takie recenzje, cośmy je czytali rok-dwa temu, że skoro głupiej publiczności nic nie obchodzi, to przynajmniej dobrze, że reżyser użył sobie... Oto "wycena receptur twórczych".