Artykuły

Marsjańskie porosty

- To nie science fiction, w której mnoży się gadżety, plazmowe pistolety i podobne atrakcje, ale przypowieść o ludziach postawionych wobec przerastających ich wyzwań - mówi JAN KLATA, reżyser spektaklu "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" wg Philipa K. Dicka w Teatrze Starym w Krakowie (premiera 14 stycznia).

Joanna Targoń: Dlaczego "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" Dicka? Do tej pory zajmował się Pan raczej tekstami klasycznymi.

Jan Klata [na zdjęciu]: Dotychczas szukałem współczesnych problemów w klasycznych tekstach. Teraz diagnozę współczesności odnalazłem w powieści, która rozgrywa się w przyszłości. To ciekawe i zabawne, że jest tam coś, czego nie zauważam w powieściach współczesnych. Dick ma komfort wybierania pewnych zjawisk ze współczesności, nie musi przejmować się tym, że pisze realistyczną powieść, i dzięki temu ostrzej widzi zagrożenia, które się teraz - jeszcze niejasno i niewyraźnie - zarysowują. Ta powieść to bardzo drastyczna diagnoza rzeczywistości.

Czyli jaka?

- To opowieść o społeczeństwie kastowym, w którym - niezależnie od tego, na jakim poziomie kasty się znajdujemy - ogromną rolę odgrywają pieniądze, wchodząc we wszystkie relacje międzyludzkie. Społeczeństwie hiperkonsumpcyjnym, gdzie żyje się tylko po to, by swoim czasem i pieniędzmi napędzać kolejne fantomy, ułudy. Niezależnie od tego, czy to odbywa się wśród wyższych menedżerów korporacyjnych czy w barakach kolonistów na Marsie. Najważniejsze, we wszystkich zresztą powieściach Dicka, jest superpoważnie postawione pytanie, co jest prawdą, a co fałszem. Myślę, że już teraz mamy do czynienia z lekkim pomieszaniem w tej materii, a za chwilę będzie ono jeszcze większe. Powieści Dicka tak naprawdę rozgrywają się teraz, mówią o nas - tyle że bardziej...

Taka jest tradycja powieści fantastycznych - od "Podróży Guliwera" począwszy; to przypowieści pokazujące rzeczywistość w wyostrzony sposób.

- Tych najlepszych tradycji często się nie dostrzega, mówiąc: jak to, science fiction na narodowej scenie... Myślę, że warto sobie odpowiedzieć na pytania, które zadaje Dick. Co się dzieje w świecie, w którym pieniądze wszystko wyznaczają? Co się dzieje w świecie, z którego można uciec tylko do innego świata, równie nierealnego i tak naprawdę równie nieciekawego? I co by było, gdyby tych światów można było stworzyć sobie dowolną ilość i w każdym z nich nie umieć sobie poradzić? To nie science fiction, w której mnoży się gadżety, plazmowe pistolety i podobne atrakcje, ale przypowieść o ludziach postawionych wobec przerastających ich wyzwań. Już teraz żyjemy w świecie, który poddaje nas podobnej presji. Dick to tylko trochę wzmocnił i zobaczył, co będzie się działo, jak ludzie zaczną pękać.

Na początku mamy trochę satyryczny, podkręcony obraz naszego świata, poruszamy się w oswojonym obszarze; z pojawieniem się Palmera Eldritcha, tajemniczej istoty, zastępczego Boga, zaczyna się wstępowanie w głębsze otchłanie. Jak pisał Lem w przedmowie do "Ubika", "filozofia schodzi na ulicę".

- Na początku mamy hiperkonsumpcyjne, znajomo wyglądające społeczeństwo, tyle że zamiast pegeerowskiego baraku jest tam barak kolonistów na Marsie, który zresztą wygląda tak samo jak pegeerowski. I ludzi, którzy tak jak my uciekają od rzeczywistości - tylko że my uciekamy w alkohol, a oni w narkotyk Can-D, za pomocą którego stają się wspaniałymi laleczkami - męską laleczką Waltem czy damską laleczką Pat - i prowadzą życie rodem z "Dynastii" - plaże, apartamenty, solaria, mercedesy itd. Problem polega na tym, że mogą się w tę "Dynastię" przenieść wtedy, gdy kupią ją sobie jako miniaturkę. To opowieść o społeczeństwie mnożącym gadżety, które są kompletnie niepotrzebne, ale nakręcają rynek. O nieszczęsnych konsumentach pegeerowskich, ale i o tych, którzy im tę ułudę sprzedają. Im chodzi, jak zawsze, o pieniądze, władzę i seks. W tym świecie wszyscy mają wszystkiego dosyć. I do tego świata przybywa nie wiadomo skąd Palmer Eldritch, który mówi: "Bóg obiecuje życie wieczne, ja mogę je dać". Po zażyciu jego narkotyku można sobie stworzyć taki świat, jaki się chce. Tyle że w każdym z tych światów będzie Palmer Eldritch. Ludzie zażywający Can-D potrzebowali do przeniesienia się w świat ułudy gadżetów, laleczek i zminiaturyzowanych domów, w świecie Eldritcha ludzie, którzy się przenoszą, są gadżetami dla niego. To pozorne wybawienie ze świata konsumpcji, bo za to wybawienie płacimy sobą.

I jakie widzi Pan tutaj korespondencje ze współczesnością?

- Presja, jaką wywiera rzeczywistość, żeby uciekać w ułudę i samooszukiwanie się, żeby płacić sobą, swoim czasem emocjami, wysiłkiem za coś, co jest tylko pięknie opakowaną pustką - myślę, że to jest superaktualne. To, że pieniądze stają się jedyną miarą wszystkiego - od przedszkola po dom starców, bo za wszystko się płaci, to chyba też jest i aktualne, i trafne. Potem przechodzimy z tego trochę śmiesznego świata korporacyjnego w głąb, wszystko zaczyna wirować, zaczyna się obsesyjne powracanie do momentu, w którym popełniło się błąd - czy grzech, obsesyjne usiłowanie naprawienia błędu. Od tej chwili nie potrzebujemy już wyrafinowanej scenografii, wystarczy nam podłoga.

Podświetlana...

- ...od czasu do czasu, w końcu są to halucynacje...

Jak Pan się czuje jako reżyser, który wprowadził marsjańskie porosty na scenę Starego Teatru?

- Pomysł, żeby zrobić science fiction w Starym Teatrze, nie był przypadkowy. Nie powiem, żebym się tego nie bał. To była ryzykowna decyzja; dziś jeszcze za wcześnie mówić, czy to ryzyko warte było podjęcia. Mogę jedynie stwierdzić, że spróbowanie tego ryzyka było warte podjęcia... Jedno mogę o tej pracy powiedzieć: nie była to praca frustrująca, nie było to walenie głową w mur. Moja stała ekipa i artyści tego teatru byli razem. Od pierwszej próby.

Gdy wręczano Panu parę dni temu Paszport "Polityki", podziękował Pan swoim mistrzom: Jerzemu Grzegorzewskiemu, Jerzemu Jarockiemu, Krystianowi Lupie, reżyserom związanym ze Starym Teatrem. Kłóci się to z przekonaniem, że młodzi reżyserzy nie szanują tradycji. Czego się Pan nauczył od swoich mistrzów?

- Podczas studiów byłem ich asystentem. Od każdego z nich nauczyłem się czegoś innego. Gdy studiowałem w Warszawie, uczono mnie, jak najbardziej skonwencjonalizować pracę z aktorem, proces budowania spektaklu. Wszystko miało być poukładane i dogmatyczne. Poszedłem na próby do Jerzego Grzegorzewskiego i zobaczyłem, że w teatrze można zrobić tyle niesamowitych rzeczy, nie trzymając się dogmatów. Że to zależy tylko od kontaktu między ludźmi, którzy tworzą teatr, a potem od kontaktu między sceną a widownią. To było jak otwarcie okien i haust wspaniałego górskiego powietrza. Od Jerzego Jarockiego nauczyłem się dyscypliny i bezwzględności, nie tylko wobec innych, ale wobec samego siebie. Może nie nauczyłem się, ale dostrzegłem. A u Krystiana Lupy zobaczyłem, jaki rodzaj szaleństwa może być w tym wszystkim i jak dużo trzeba od siebie wymagać, żeby móc wymagać od innych. Lupa dał mi wolność, obserwował to, co ja, gówniarz, student, mam do zaproponowania, wyłuskiwał to, co ciekawe, a nie mówił o tym, co niedobre. Wielki mistrz nie zajmuje się małymi rzeczami, ale może sobie pozwolić na uważne przyglądanie się innym ludziom, bo w tym przyglądaniu się on siebie nie traci.

Na plakacie widnieje zdjęcie rentgenowskie dłoni z obrączką. To Pana pomysł?

- To zdjęcie ręki żony Roentgena. Wolałbym tego nie wyjaśniać. Myślę, że to wyjaśni się przez zakończenie naszego spektaklu. Plakat ma intrygować - i co, intryguje?

Tak.

- To dobrze. Można przyjść do teatru i przekonać się, czy odpowiada temu, co na scenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji