Po kłębku do nitki?
"Akcja sztuki rozpoczyna się w 1977 roku, a kończy w 1968." Uwaga, w którą opatruje tekst swojej sztuki Harold {#au#11}Pinter{/#}, może się zrazu wydawać niewybrednym żartem lub wskazówką przeznaczoną dla nieuważnego widza. Tymczasem w zdaniu o kolejności wydarzeń kryje się pytanie o porządek. Czy potrafimy na nie odpowiedzieć?
Autor dramatu nie bawi się czasem. Posługuje się odwróconą, ale uporządkowaną chronologią. Cóż w tym dziwnego? Czyż w rzeczywistości nie jest właśnie tak, że jakieś wydarzenie, jakieś banalne czasem objawienie każe nam zagłębiać się w przeszłości, by dotrzeć do tajemnicy tego, co jest teraz?
Historia zaczyna się od spotkania dwojga ludzi, którzy kiedyś wspólnie zdradzili. Ona swojego męża, on najbliższego przyjaciela. Zdrajcą okazuje się również obiekt tej zdrady: oszukiwany mąż i przyjaciel. Czy do dopełnienia rachunku krzywd, wyznaczenia winnych i objawienia prawdy potrzebne jest jeszcze coś oprócz wyjaśnienia chronologii występków?
W kolejnych scenach kłębek się rozwija, by w końcu dojść do początku. I w tym momencie czas płata figla. On niczego nie wyjaśnia. Być może dla uważnego świadka szeregu dialogów zbłąkanych ludzi to objawienie trąci oczywistością. W końcu nie czas, a zdrada jest głównym bohaterem. Była obecna w każdym spotkaniu trójki aktorów dramatu, który chciałoby się górnolotnie nazwać dramatem życia. Nie chodzi oczywiście tylko o zdradę czysto fizyczną. Każde spotkanie dwóch lub trzech osób jest spotkaniem dwóch lub trzech sfer intymności, każdemu towarzyszy wyjawienie lub zatajenie, a więc zdrada.
Wystawić "Zdradę" to potrafić dopuścić do głosu niewypowiedziane. Potrafił to zrobić reżyser demonicznego "Bunga 622" i {#re#27868}"Kochanków piekła"{/#} Marek Fiedor. W utrzymanej w beżowej tonacji oszczędnej scenografii Małgorzaty Szczęśniak wywołał proste, znaczące wszystko i nic epizody. Na zamkniętą trzema jasnymi ścianami i ustawianą na oczach widzów przestrzeń spotkań w restauracji, mieszkaniu, barze składa się parę krzeseł, stolik, drzwi i przenośne okno z żaluzją.
Z pewnością może kogoś irytować powtórzenie Lupowego zabiegu wiązania aktorów z materią teatralną (to właśnie aktorzy ustawiają za każdym razem, w przyciemnionym świetle, owe sprzęty), ja jednak nie robiłbym z tego zarzutu. Podobnie jak nie budzi mojej irytacji zabieg kończenia każdej sceny ostrym błyskiem flesza. Jeżeli pierwsze jest ceną spotęgowania skupienia aktorów, a drugie jedynym, zgodnym z literą dramatu, "przegadaniem" inscenizacyjnym, to przecież jest dość atutów, które przemawiają za spektaklem Fiedora.
Te atuty noszą imiona aktorów: Aldony Grochal (Emma), Piotra Skiby (Jeny) i Marka Kality (Robert), którym w epizodycznej roli towarzyszy Bolesław Brzozowski (Kelner). Uczestnicząc zza czwartej ściany w grze niedopowiedzeń i objawień, podlegając podobnie jak bohaterowie dramatu przedziwnie kapryśnej zasadzie "nad-wiedzy" i "niedoinformowania", widz staje się uczestnikiem tego świata. Musi uwierzyć, ze poza przyspieszonym tokiem wymowy i pozorną zgodą na wszystko Roberta, poza napiętym spokojem Jerry'ego oraz pragnieniem harmonii, o którym wciąż mówi Emma, kryje się coś, o czym nie było ani słowa w sfotografowanych w świetle flesza i uporządkowanych w chronologicznym następstwie rozmowach.
"I o to chodzi" - zdaje się szeptać pewien kosmaty jegomość, którego kulturalne dzieci wieków Rozumu bardzo nie lubią nazywać po imieniu.