Kontemplowanie lecenia wody
ŁASKAWCO DROGI!
Wydarzyło się to w minucie bodaj piętnastej, ale głowy nie dam, bo całkiem możliwe, że wtedy już lodowato śniłem. Od kwadransa na scenie premierowy "Prześwit" ciekł, a gdy dwaj, jak by Hrabal rzekł, świadkowie i znawcy dawnych czasów teatralnych, jeden w fotelu po mojej prawej, drugi po lewej, mościli sobie legowiska do klasycznej drzemki, naraz odżył we mnie dawny dialog.
Jan Kott i jego siostra, pani Aniela, podchodzą do mnie. Kott, głosem człowieka zdradzającego najgłębszy sekret krytyki teatralnej, zadaje pytanie fundamentalne, po czym pani Aniela czujnie ratuje mą wstrząsającą elokwencję.
KOTT: - Czy pan już śpi w teatrze?
JA: - Hmmm... Eeee... Yyyy... Aaaa...
ANIELA: - Ależ, Jasiu, cóż ty wygadujesz! Nie widzisz, że pan jest jeszcze młody i pełen pasji?
KOTT: - Jakoś mi umknęło... Widać, że czuje się osamotniony.
ANIELA: - Proszę się nie gniewać, ale Jasiu zapytał o spanie, bo za Jasia czasów Jasiu zawsze spał w teatrze i gdy się spokojnie wyspał, gdy nic go niedelikatnie nie budziło, żadne sceniczne wybuchy, krzyki albo inne grzmoty, to pisał bardzo pochlebne recenzje, w przeciwnym razie... Żaden artysta teatru nie chciał być w skórze tego, co niedelikatnie obudził Jasia... Wolno odchodzą. A ja?
JA: - Hmmm... Eeee... Yyyy... Aaaa... Tak powiadam, choć przecież wiem, że tym razem nic już nie uratuje mej wstrząsającej elokwencji.
I cóż miałem temu wspomnieniu szepnąć, gdym wciśnięty między lodowato drzemiących świadków i znawców dawnych czasów teatralnych chłonął mozolnie cieknący "Prześwit"? Drogi Janie Kotcie! Od dziś łączę się z panem w spaniu! Tak szepnąłem.
Niczego innego szepnąć nie mogłem, albowiem słowami, które porządkują wszystkie smaki cieknącego "Prześwitu", są: lodowaty sen widowni. Nie, nie chodzi o sen pełny, bo "Prześwit" to nie śmiertelna nuda. Jest gorzej. Tutaj chodzi o jakiś półsen, niby-sen, sen pokurcz. Niedawno pisałem, że liczba przedstawień, co mają mętne twarze, wzrasta. Dziś dodaję, że liczba dzieł połowicznie hibernujących wzrasta również. O dziwo - dzieła te są ściśle związane z tzw. społecznie rozszlochaną zachodnią dramaturgią współczesną, a na dodatek akurat Teatr im. Słowackiego z wolna brylować zaczyna w tej nowej teatralnej dziedzinie - staje się domem zachodniego rozszlochania społecznego. Najpierw nas połowicznie zahibernował "Ogniem w głowie", później niejakim "Jordanem", teraz zaś przyszedł czas cieknącego "Prześwitu". Połowiczna hibernacja teatralna - czym jest w istocie? Jest sklonowanym Kaszpirowskim - czaruje falującą dłonią i ciepłym mrukiem. Siedzisz na widowni, chłoniesz "Prześwit" i czujesz, jak krew wolno tężeje w członkach twoich, czujesz, że zamarzasz, najpierw nie czujesz stóp i dłoni, później rąk i nóg, cicha panika cię ogarnia, bo uciekać chcesz, ale nie możesz, gdyż skamieniałe ciało twe już nie słucha mózgu twego, ciało wolno cię opuszcza, po nogach twych żegna się z tobą brzuch twój, pierś twoja, kark, nos, wargi, wreszcie ciemię twoje cię opuszcza, czujesz to i pragniesz, żeby wszystko cię opuściło, pragniesz snu pełnego, ale ten nie będzie ci dany, albowiem wszystko cię opuściło, ale oczy i uszy twe cię nie opuściły, zamarzłeś, ale skazany jesteś na patrzenie i słuchanie, i wtedy już pojmujesz, że tym właśnie musi być wieczność - niekończącym się stuporem połowicznym, trwaniem na jakiejś potwornej krawędzi, i czujesz, że w istocie jesteś jak kot Białoszewskiego, że jesteś owym zamarłym czymś, co tępo kontempluje lecenie wody. Ot, i cała hibernacja połowiczna.
Tak, wyreżyserowany przez Włodzimierza Nurkowskiego "Prześwit" jest jak niedokręcony kran, z którego nie kapie, ale za to cieknie wąska struga czegoś porażająco lepkiego. Weźmy sam tekst Davida Hare'a. Jeśli mój dialog z dawnych lat jest w każdym calu lepszy niż dowolnie wybrany fragment dzieła Hare'a, to o czym tu jeszcze mówić. Jak Hare to robi, że tzw. z życia wzięty banał psychologiczny (po latach on przychodzi do niej - swej byłej wielkiej miłości, by dziś, na okoliczność śmierci żony, spróbować odgrzać stare kluski, do tego dochodzi jego syn, który też pragnie, żeby ona wróciła, gdyż raczej należy żyć długo i szczęśliwie, niźli krótko i nieszczęśliwie) potrafi tak stylistycznie wymiędlić! Ten tekst jest nie do przejścia. Jak się okazało, pomieszczony w programie esej Joanny Zając - dzieło, które winno wyjaśnić myśl Hare'a - też jest nie do przejścia. Nawiasem - fakt ów dziwi. W końcu jeśli angielskie słowo hare po naszemu znaczy zając - to niby kto lepiej miał wyjaśnić ich Hare'a, jak nie nasza Zając? Mniejsza z tym. Dość, że autor upstrzył wszystko taką ilością najprzeróżniejszej maści zapętleń psychologiczno-podświadomościowych, taką stertą głębinnych aluzji i podtekstów, takim stężeniem prowincjonalnego freudyzmu, tak wzruszającymi wycieczkami do warunków życia społecznych nizin, że włos się jeży. Na dodatek reżyser udaje, że w lot pojął gordyjskie węzły autora, w związku z czym wszystko idzie jak po zamarzniętym maśle. Zgrzyt goni zgrzyt, fałsz batoży fałsz, a na końcu są ganiający w piętkę aktorzy. Bożena Adamek (Kary, kochanka), która gra bodaj młodą Matkę Teresę z Kalkuty. Bartek Kasprzykowski (Edward, syn), co wymachuje rękami, jakby na sucho trenował przed mistrzostwami świata w kajakarstwie górskim. Wreszcie Andrzej Grabowski (Tom, kochanek), który ma tę wyższość nad resztą, że jego mówienie nie jest podszyte wzruszającą melodią ku czci bitych i poniżonych. Cóż nam jednak po scenicznej naturalności Grabowskiego, skoro naraz wali on pięścią w stół, czym całą widownię wybija z połowicznej hibernacji. To nie było delikatne.
Prawdę powiedziawszy - to są szczególnie przykre chwile każdego dzieła połowicznie hibernującego. Gwałtownie odmrożony widz chce pędzić do domu, ale żeby ruszyć, musi najpierw rozmasować przemarznięte nogi, a jak tu rozmasować nogi, skoro przemarznięte ręce też trzeba rozmasować? Najsmutniejsi są jednak świadkowie i znawcy dawnych czasów teatralnych. Wychodzą bez rozmasowania. Słychać ich jęczące z bólu stawy.