Nieubłagany czas
JAKŻE surowym cenzorem sztuki jest CZAS. Widz, zasiadający na widowni, nie bywa skłonny do zastanawiania się nad tym, jakie znaczenie miał oglądany teraz przez niego utwór w chwili jego pierwszego pojawienia się na scenie. Szuka przede wszystkim współczesnego przesłania, wartości, których nie trzeba odkurzać, ponieważ są nierozerwalnie złączone z ludzką kondycją i przybierają tylko odmienne formy w różnych epokach.
Taka ogólna refleksja nasuwa się po obejrzeniu dramatu "Przed wschodem słońca", którą to premierą Teatr Powszechny otworzył nowy warszawski sezon teatralny. Gdy w 1889 roku Gerhart Hauptmann zadebiutował na scenie berlińskiej właśnie tym dramatem, wprowadzającym na scenę różne stany, wywołał bardzo skrajne reakcje - od całkowitego aplauzu do oburzenia i protestu.
Jak można przeczytać w pięknie wydanym programie, jeden z zagorzałych teatromanów, dr Kastan "pod koniec czwartego aktu, gdy zza kulis rozległy się krzyki rodzącej kobiety... rzucił na scenę specjalnie przyniesione kleszcze ginekologiczne." Był to protest przeciw naturalizmowi wdzierającemu się wraz z tą sztuką do teatru. Dzisiejszy widz, który niejedno widział i słyszał, zachowuje zimną krew nawet wobec najbardziej drastycznych obnażeń scenicznych i nie jest taki skłonny do walki z nowymi prądami, wlewającymi się z różnych stron.
Jakim kluczem otwierać dziś ten naturalistyczny dramat społeczny, związany mocno z datą jego urodzin i czy w ogóle warto go odgrzewać? - oto jest pytanie. Szwedzki reżyser Ernst Gunther, któremu powierzono inscenizację "Przed wschodem słońca", zdecydował się na dużą ostrość konturów w komponowaniu sytuacji scenicznych i na wyjaskrawienie rysunku postaci, dochodzące aż do rozmiarów karykatury.
Jako kliniczny przykład demoralizacji chłopów wzbogaconych na węglu, którzy są jakby bohaterem zbiorowym przedstawienia, autor wybrał sobie żywot jednej rodziny. Niszczą ją pieniądze, alkohol i rozpusta. Jest w nią wżeniony inżynier - karierowicz, który zapomniał o młodzieńczych ideałach i zabiega tylko o własne interesy. W tym domu zjawia się nieoczekiwany gość, agitator socjalistyczny, w którym inżynier rozpoznaje przyjaciela z lat, gdy dzielił z nim poglądy. Dochodzi do bezpośredniej konfrontacji.
TO, co w sztuce jest publicystyką, a zawiera ona sporo takiej doraźności, wydaje się dzisiejszemu widzowi, bogatszemu o kilkadziesiąt lat postępu, przeżyć i wiedzy świata, naiwne i tracące myszką. Zabrakło szerszej perspektywy i głębi. I nawet zastosowany przez reżysera groteskowy cudzysłów, będący zresztą aktem własnej niewiary w moc treści tego dramatu, nie był w stanie uratować wywodów i argumentacji z końca XIX wieku. Może trzeba było zdecydować się na śmielsze cięcia tekstu.
Nie wiem, czy dr Alfred Loth, ów agitator socjalistyczny który przyjeżdża, aby badać warunki życia miejscowych górników, byłby w stanie swoimi nudnawymi tyradami odwieść kogokolwiek od alkoholizmu, chociaż ten ostatni czuje się wyjątkowo dobrze do dziś i nie zwietrzał.
Szkoda doprawdy wielkiego talentu Olgierda Łukaszewicza dla tak mdłej roli jak Loth. I szkoda plejady świetnych aktorów, takich jak Joanna Żółkowska, Elżbieta Kępińska czy Mariusz Benoit borykających się mniej lub bardziej zwycięsko z anachronizmami tekstu, z którym poradził sobie tylko scenograf Jan Banucha.
NIEODGADNIONE wydają się niektóre decyzje repertuarowe ulegające mitom niegdysiejszego znaczenia utworu, nie podejmujące weryfikacji nimbu dawnej chwały. Czas wiele zmienia. A tyle pulsujących prawdziwym życiem dzieł czeka w kolejce na współczesne szaty inscenizacyjne. Miejmy nadzieję, że nie poskąpi ich nam rozpoczęty sezon.