Wilcza nora
Jeśli miałbym w jednym zdaniu określić nową inscenizację "Sędziów" Wyspiańskiego zrealizowaną w Teatrze Kameralnym, posłużyłbym się najpewniej zmodyfikowaną formułą śp. Alfreda Hitchcocka: najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem nie ma już czego sprzątać.
Zanim spektakl się rozpocznie, scenę - zamiast kurtyny - przesłania kawał pomiętej i poplamionej folii. Na jej tle - w półmroku - skrzypek intonuje melodię, która zlewa się wkrótce z rykiem zarzynanej świni. Po zerwaniu zbryzganej krwią zasłony, widzimy Saula (Andrzej Żarnecki) w rzeźnickim fartuchu, z czerwonymi rękami; żeby nie było żadnych wątpliwości - cała scena tonie w purpurowym świetle. Zakończone przed chwilą świniobicie miało być zapewne odwróconym, szyderczym znakiem starotestamentowej ofiary. Trzeba przyznać, że pierwsze dwie, trzy minuty przedstawienia są dość efektowne. To zasługa profesjonalnej roboty scenografa Pawła Wodzińskiego. Bardzo szybko możemy się zorientować, że reżyser Paweł Łysak za wszelką cenę dąży do natrętnej, nachalnej wręcz, aktualizacji. Akcja tragedii nie rozgrywa się już, jak to sobie umyślił Wyspiański, w żydowskiej karczmie, lecz w magazynie lub baraku, w którym wynajęci przez Saula najemnicy przetaczają bez przerwy jakieś beczki (przemyt?). W którymś momencie dramatu Natan nazywa swój rodzinny dom "wilczą norą", reżyser odczytuje tę metaforę w sobie właściwy sposób: jego inscenizacja przypomina filmy w rodzaju "Młodych wilków" czy "Wściekłych psów". Saul i Natan to członkowie rodzinnego gangu; po opisanym świniobiciu, nikt, kto nie czytał wcześniej dramatu, nie rozpozna już w nich starozakonnych. Na dodatek Joas jest młodzieńcem mocno niedorozwiniętym; zupełnie nie wiadomo, dlaczego Saul pokłada w talencie młodszego syna tak wielkie nadzieje i widzi w nim następcę Rubinsteina i Joachima. W tej koncepcji Joas uchodzi chyba za kogoś w rodzaju jurodiwyjego - rosyjskiego głupka o profetycznych zdolnościach; najwyraźniej Łysak pomylił judaizm z prawosławiem. Nie trzeba dodawać, co dzieje się z całą biblijną symboliką, bez której tragedia Wyspiańskiego traci swój głębszy sens. Jak zwykle w takich przypadkach kropkę nad "i" stawiają aktorzy.
Odtwórcy ról Natana, Joasa, Jewdochy i Urlopnika nie potrafią oddać specyficznego rytmu wiersza, nadrabiają tę ułomność krzykiem i spazmami. Grający Dziada Jan Tesarz imponuje, co prawda, świetną dykcją i potęgą głosu, ale jego niemal operowa nadekspresja kłóci się zbytnio z uwspółcześnioną stylistyką przedstawienia. Jedynie Andrzej Żarnecki próbuje na początku używać subtelniejszych środków, nic też dziwnego, że zostaje przez partnerów niemal z miejsca zakrzyczany. W Teatrze Polskim (którego Kameralny jest filią) dzieją się ostatnio dziwne rzeczy. Ten niegdysiejszy bastion akademizmu zafundował nam w ostatnich tygodniach prawdziwy festiwal skrajności. Najpierw Szekspir zostaje sprowadzony do poziomu "Domowego przedszkola", teraz Wyspiański jawi się jako prekursor twórczości Władysława Pasikowskiego. Do pełni szczęścia brakuje już tylko przedstawienia fredrowskiego nawiązującego do filmów z gatunku "Teksaskiej masakry piłą łańcuchową".