Dziady i Porczyk superstar
Wrocławskie "Dziady" w reżyserii Michała Zadary powinien zobaczyć każdy uczeń i student polonistyki. A także nauczyciel polonista stawiający Gustawa na piedestale indywidualizmu, przekonany o jedynej słusznej interpretacji jego poczynań jako romantycznego kochanka, żądnego patetycznych uniesień. Powinien też spektakl zobaczyć każdy, kto postrzega część II jako dydaktyczny traktat o karze i winie. I nie dlatego, że Teatr Polski, zwany złośliwie przez przeciwników postbrutalistycznych spektakli niektórych młodych reżyserów "spółdzielnią", pokazał "Dziady" w jakimś skandalizującym dla teatralnych tradycjonalistów kontekście. Wręcz przeciwnie.
Zadara porwał się na rzecz odważną w czasach kultury impulsów. I, II i IV część "Dziadów" oraz wiersz "Upiór" dostajemy bez skrótów. Wyszło rewelacyjnie, a za rolę Gustawa Bartosz Porczyk, powinien dostać, i zapewne dostanie, deszcz nagród. Reżyser (wcześniej reżyserował klasykę wielokrotnie, m.in. "Odprawę posłów greckich" w Starym Teatrze w Krakowie), pokazując "Dziady" w zupełnie innym od znanego nam ze szkolnej ławy kontekście, sprawił, że widz dostrzega w tekście nowe elementy. "Odczarował" Mickiewiczowskie "Dziady" w jakże prosty i przemyślany sposób (ponad trzy lata przygotowywał pięciogodzinny spektakl).
Dziewica (Anna Ilczuk) w części I wygląda jak studentka, ubrana w dres, z rozłożonymi koło łóżka książkami. Z pasją opowiada o zmarłym kochanku i swoich marzeniach. Po chwili wynosi ją wraz z łóżkiem ze sceny czterech ichmościów. Grupa prostych ludzi w tanich adidasach i grubych czapach udaje się na obrzęd "Dziadów" do lasu. Jest mały fiat, z którego sączy się disco polo, są latarki, jest "ciemno wszędzie i głucho wszędzie". Wyróżnia się postać Guślarza (świetny Mariusz Kiljan), obdarzonego groteskowymi manierami hinduskiego zaklinacza węży, z drugiej bioenergoterapeuty Zbigniewa Nowaka, znanego z programu "Ręce, które leczą". Widz nie może powstrzymać śmiechu. Z czego się śmieje?
Cytując Gogola, "samego siebie się śmieje": z dzieła, które zostało zepchnięte ze szczytu peanów, a także z innych Polaków - swoich rodaków.
Mickiewicz nigdy nie określił miejsca akcji II części "Dziadów". Wiadomo tylko, że rzecz się dzieje w cmentarnej kaplicy w przeddzień Wszystkich Świętych. Miejscem akcji u Zadary stał się więc szkielet kaplicy stojącej na pomazanych sprayem drewnianych palach. Guślarz przywołuje kolejne cierpiące dusze. Kapryśna Zosia (Sylwia Boroń) wyrywa wieśniakom papierosa.
Największy grzesznik - Zły Pan (Edwin Petrykat) wygląda jak wyciągnięty z pieca. Dziobią go ptaki, na scenie pojawia się też baranek i latają motyle. Widz widzi, że są to prowadzone na sznurkach lalki, co tylko wzbudza wybuchy śmiechu na widowni.
Część IV "Dziadów" należy do duetu Ksiądz (Wiesław Cichy) i Gustaw (Bartosz Porczyk). Szaleństwo z miłości tego ostatniego, który naczytał się "Cierpień młodego Wertera", nie kojarzy się widzowi tylko z romantycznym spirytualizmem. Porczykowi udało się stworzyć postać wielowymiarową - Gustaw wkurza, bawi, momentami przeraża. Miota się po scenie, a nawet śpiewa, akompaniując sobie na pianinie stojącym w chacie Księdza. Pieśni towarzyszą zresztą prawie wszystkim bohaterom dramatu. Brawa należą się autorom muzyki - Mai Kleszcz i Wojtkowi Krzakowi, którzy dobrze wpasowali się w konwencję "Dziadów". Zadara pokazał, że "Dziady" to dramat opowiadający o ludziach z krwi i kości. Nieprzytłoczony kontekstem interpretacji złożonej z tych wszystkich "izmów", może być uniwersalny i zabawny. W 2015 roku reżyser pokaże część III "Dziadów", a rok później, po raz pierwszy w historii teatru, wszystkie części dramatu. Całość ma trwać dwanaście godzin. Z przerwą na obiad. Oby i spektakl, i poczęstunek były smakowite.