Artykuły

Rafał Mohr: Nie chciałem, żeby mój Kaubach był kliszą Niemca

- Ten zawód polega na doświadczeniu wciąż czegoś nowego i na nauce. Każda praca jest dla mnie nauką i każdą tak traktuję, jak kolejny szczebel wtajemniczenia - mówi aktor Rafał Mohr w rozmowie z Karoliną Kowalską w Naszym Mieście.

Postać, którą gra Pan w spektaklu "Kolacja Kanibali" na deskach Teatru Polonia, oficer SS o nazwisku Kaubach, ma ogromny wpływ na inne osoby znajdujące się na scenie, ale też na widowni - każde Pana pojawienie się wywołuje napięcie. Jaki to ma wpływ na Pana pracę przy tym spektaklu?

- Rzeczywiście, w momencie, w którym otwieram drzwi z boku sceny i na nią wchodzę, czuję, że wszyscy wstrzymują oddech. Momentalnie robi się cisza jak makiem zasiał. I przyznaję - publiczność jest wtedy bardzo skupiona. To niezbyt komfortowa sytuacja, jak zawsze, gdy ma się wrażenie, że wszyscy na nas patrzą. Ale też jest to sytuacja żywcem wyjęta z teatru i przynależy do jego magii. Deprymuje także świadomość, że nie może być mowy o żadnej pomyłce. Zwłaszcza w przypadku postaci Kaubacha - perfekcjonisty, człowieka spokojnego, oczytanego humanisty i miłośnika sztuki. Jemu po prostu pomyłki nie przystoją.

Zdarza się, że to napięcie jest nie do wytrzymania i puszczają Panu nerwy?

- Nie, tak się raczej nie zdarza. Towarzyszące każdej roli napięcie jest wyzwalaczem skupienia, nie stresu. Dzięki temu doskonale wspomaga profesjonalizm w odtwarzaniu postaci. Bywają jednak sytuacje zaskakujące, które reżyseruje życie. I wówczas nawet profesjonalizm bywa zawodny. Niemal się o tym przekonałem podczas premiery "Kolacji...", gdy wśród publiczności trafił się widz, który dialogował z moją postacią. Gdy pojawiłem się na scenie z zestawem pytań do innego bohatera, z widowni zaczęły padać odpowiedzi w języku raz polskim, raz niemieckim czy angielskim. Na szczęście mój "rozmówca" zaciął się na łacinie, skarżąc się pozostałym widzom, ze tego języka, niestety, nie zna. Odetchnąłem z ulgą. Udało mi się zachować spokój, zanim natręt opuścił salę pod eskortą obsługi widowni, ale wolę nie myśleć, co by się stało, gdyby trafiło na większego poliglotę...

Czyli na chwilę role trochę się odwróciły i to Kaubach miał zostać sprowokowany do reakcji. Tymczasem w spektaklu to on jest osią manipulacji. Zdecydowanie widzimy w nim raczej oprawcę niż wrażliwego filozofa, mimo że ostatecznie nikomu nie dzieje się krzywda. Jak się gra taką postać?

- Podczas przygotowań do tej roli skupiłem się na tym, aby nieco uciec od wizerunku Niemca-Kliszy, czyli postaci stereotypowej, krzykliwej i egzekwującej za wszelką cenę swe rozkazy. Oczywiście tekst Julien Sibre został tak napisany, że tego typu jej reinterpretacja stała się możliwa, choć autorka wolałaby zapewne widzieć w swym dramacie typowego esesmana. Postanowiliśmy z reżyserem zawalczyć z tą sztampą. Wprowadzić na scenę Niemca, który zdradza zwyczajne ludzkie słabości (ma je na przykład do starych książek). Dzięki temu Kaubach przestał być jednowymiarową kalką. I, jak sądzę, ta nieoczywistość sprawia, że bardzo dobrze się czuje, grając tego typu postać.

Jak się wkłada taki drobiazgowy ss-mański mundur i patrzy w lustro, to co się myśli?

- Traktuje go po prostu jako kostium, więc nie szarpią mną żadne skrajne emocje. Patrzę w lustro, widzę Kaubacha i tyle.

Na Pana postaci opiera się fabuła całego spektaklu, popycha Pan akcję do przodu, kontroluje jej przebieg, a jednocześnie przez większość czasu jest Pan nieobecny na scenie. To zmienia sposób pracy?

- Od razu wyjaśniam: nie jest tak, że siedzę cały czas za kulisami i czekam w napięciu na swoje wejścia. Gdy te przerwy są dłuższe, pozwalam sobie zejść do garderoby, usiąść na chwilę, odetchnąć. Ale rzeczywiście, nie da się ukryć, że to inny rodzaj doświadczenia aktorskiego. Nigdy wcześniej nie grałem roli tak skonstruowanej pod względem technicznym, że w zasadzie całość opiera się raptem na kilku wejściach na scenę. Taka technika miała ogromny wpływ na mój sposób przygotowywania się do tej roli. Postanowiłem niejako "stopniować" wejścia Kaubacha, aby w efekcie każde jego pojawienie się rzucało nowe światło na postać. Odkrywało go przed widzem w szerszej perspektywie. Dopowiadało to, co powiedziałby o sobie sam, mając większy udział w scenicznych epizodach.

"Kolacja Kanibali" to debiut teatralny reżysera filmowego Borysa Lankosza. To gorące nazwisko polskiej kinematografii. Jak się Panu z nim pracowało?

- Bardzo dobrze. Borys jest szalenie szczegółowy, niezwykle wnikliwy, dużą wagę przykłada do psychologii postaci. Jego doświadczenie filmowe okazało się bezcenne w adaptacji tekstu "Kolacji kanibali" na użytek teatru, bo on ma takie spojrzenie filmowca na światło i scenografię chociażby, które świetnie wpływa na dramaturgię spektaklu. Wydaje mi się, że Borys ma ogromny głód teatru i z tego, co wspominał, to chyba nie będzie jego ostatnia wyreżyserowana sztuka. Bardzo z tego cieszę, bo moim zdaniem tacy ludzie są wyjątkowo potrzebni we współczesnym teatrze. Poza tym jest bardzo dobrym, ciepłym, spokojnym człowiekiem, a co najważniejsze - nie denerwuje się na próbach! (śmiech)

A zdarza się, że próby okupione są nerwami?

- No tak, oczywiście, w końcu wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Skoro reżyserowi puszczają nerwy, zdarza się to również aktorom. Sam zresztą kilkakrotnie denerwowałem się na próbach do najróżniejszych spektakli. Ale bywają też projekty, które są wypełnione tylko śmiechem i dobrą energią, jak chociażby "Weekend z R." w Och Teatrze w reżyserii Krystyny Jandy. Przez cały okres prób śmiechom i żartom nie było końca. Robiliśmy zresztą farsę, co nas tłumaczy i usprawiedliwia.

A co się trudniej gra - postać dramatyczną czy komediową?

- Szczerze mówiąc, trudno to porównać. Dobry aktor ma świadomość, że każda z tych ról wymaga doskonałego warsztatu. Umieć przekonująco zagrać śmiech i łzy - to być może jeden z najtrudniejszych scenicznych egzaminów. I w jednym i w drugim wypadku trzeba wykazać się niesamowitą sprawnością. Farsa wymaga od aktora szczególnej gotowości - tu i teraz. Bardzo dobrego ucha scenicznego, jeśli chodzi o rytm. No i kompleksowego technicznego przygotowania, które jest jedynym gwarantem dotarcia do publiczności. Widz, który przychodzi na spektakl komediowy, z góry zakłada, że będzie wesoło, ale jednocześnie uważa, że aktor także bawi się w najlepsze. Pośpiewa, pofika, zrobi kilka zabawnych min. Tymczasem my musimy tak grać, co już jest pracą, nie zabawą. Szczególnie wtedy, gdy w życiu prywatnym wcale nie jest nam do śmiechu. Taka praca...

Gdy rozmawiamy, jest Pan w trakcie prób do spektaklu "Czarodziejska Góra" w Teatrze Syrena. Gra Pan w nim postać Albina. Jego też Pan polubił?

- Ze względu na specyfikę tego bohatera, ciężko w tym wypadku mówić o sympatii. Na razie próbuje mi się go ciężko. Reżyser Wojciech Malajkat wymyślił - i to jest bardzo dobre założenie - że on jest straszliwie rozchwiany emocjonalnie. Cały czas porusza się po bardzo skrajnych emocjach - albo płacze, albo krzyczy, jest nieszczęśliwy, ponieważ już wie, że umrze. Pobyt w sanatorium nie ma dla niego sensu. Jego próby samobójcze są ucieczką, wołaniem o pomoc do tych wszystkich ludzi, którzy się tam znajdują. To bardzo wrażliwa i nieszczęśliwa postać, człowiek, który nie zaznał miłości w swoim życiu. Szuka ciepła. Jego zachowanie jest pokazowe. To spory kontrast do skrajnie opanowanego Kaubacha.

To są uczucia Panu znane?

- Na szczęście nie bardzo. Poza tym ja już dawno nie grałem takiej roztrzęsionej postaci, dlatego tym bardziej ta rola wymaga ode mnie sporego wysiłku i zaangażowania. Ale nie narzekam. Lubię wyzwania...

"Czarodziejska Góra" to tekst kanoniczny. To nie deprymuje?

- Nie, przynajmniej nie w takim powszechnym rozumieniu. Podchodzę do pracy bardzo trzeźwo, więc jeśli mam tekst, materiał i podejmuję się jakiegoś wyzwania, to wymagam od siebie konkretnych osiągnięć. A przy okazji mam powtórkę z literatury klasycznej. Pięknej literatury.

Dlaczego ten spektakl będzie warty zobaczenia?

- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo nadal jesteśmy na etapie prób i wiele rzeczy jeszcze się dopiero tworzy, ale na pewno wartością tego przedstawienia będzie obsada - Daniel Olbrychski, Maria Seweryn, Wojciech Malajkat, Antoni Pawlicki, Wojciech Zieliński czy Aleksandra Justa - mam nadzieje, że przynajmniej z tego powodu wielu osób zechce odejść od telewizora i przyjść do teatru.

Czy coś jeszcze w pracy aktora Pana zaskakuje?

- Ten zawód polega na doświadczeniu wciąż czegoś nowego i na nauce. Każda praca jest dla mnie nauką i każdą tak traktuję, jak kolejny szczebel wtajemniczenia. Pułapką w każdym zawodzie jest przedwczesna satysfakcja i przekonanie, że osiągnęliśmy już szczyt swych możliwości. Nie ulegam takim złudzeniom. Poznaję wciąż nowe techniki, cenię sobie różnorodne role, wnikam cierpliwie w zakątki emocjonalne kolejnych postaci. Przy Kaubachu też musiałem nauczyć się wielu rzeczy - ogromnego opanowania na scenie, pracy nad ciałem, sposobu chodzenia, poruszania się w odpowiednim rytmie.

W Fundacji im. Krystyny Jandy na Rzecz Kultury gra Pan gościnnie, podobnie w Syrenie. Nie chciałby być Pan na stałe związany z jakimś teatrem?

- Pewnie tak, pewnie chciałbym, ale chyba tak się na razie układa, że żaden z teatrów nie jest mną zainteresowany. Oprócz, na szczęście, teatru Pani Krystyny Jandy i teraz Teatru Syrena. Czekają na mnie też kolejne spektakle w Fundacji, bardzo lubię tutaj grać, te sceny mają szczególny klimat. Dobrą energię.

Niewiele wiadomo o Pana życiu prywatnym. Celowo stroni Pan od życia na medialnym świeczniku?

- Bardzo rzadko udzielam wywiadów. No, i sam raczej nie lubię czytać, co kto je na śniadanie i jakie kremy stosuje na noc. To nie ma kompletnie żadnego znaczenia w wymiarze mojej pracy. Rozmawiam jedynie na tematy zawodowe, bo to one stanowią istotę mojej działalności publicznej. Ufam, że świat do końca nie zwariował i dla wielu czytelników ważniejsza jest praca, jaką wykonuję dla widza, niż siłownia, gdzie się pocę dla własnej przyjemności.

Sam Pan chętnie chodzi do teatru?

- Chodzę chętnie jeśli mam wolny wieczór i akurat jest premiera, na którą mam zaproszenie. Ale nie jest to regułą, wolę chyba kino, z racji tego, że na co dzień sam pracuję w teatrze. Poza tym w samej Warszawie nie sposób zobaczyć wszystkiego, szczególnie przy moim trybie pracy. Ale rzecz jasna, od tego nie stronię.

Co zatem daje Panu oddech poza pracą?

- Odwiedziny w moim domu rodzinnym, które niestety ostatnio coraz rzadziej dochodzą do skutku.

Podobno marzy Pan o reżyserii. Ten pomysł nadal chodzi Panu po głowie?

- Chodzi. Chciałbym zacząć reżyserować sztuki teatralne. Zrozumiałem to, gdy wykładałem w warszawskiej szkole filmowej scen dramatycznych. Że jest jeszcze piękne zajęcie, któremu bym się chętnie poświęcił - praca "po drugiej stronie". Zupełnie inny kontakt z aktorami, zupełnie inna optyka patrzenia na mój zawód.

Jak Pan wspomina pracę jako nauczyciel?

- Wspaniale. Starałem się przekazać moim studentom własne doświadczenia i znajomość technik teatralnych. Lubiłem im powtarzać, że "oczy nie kłamią". A potem szliśmy dalej, w stronę aktorskiej duchowości. Kiedy się zastanawiam, czy byłem skutecznym dydaktykiem, radośnie myślę między innymi o Natalii Szygule i Mateuszu Banasiuku. Miło mieć takich "uczniów" na koncie.

Jaką swoją kreację teatralną najlepiej Pan pamięta?

- Bardzo dobrze pamiętam mój debiut. Grałem Joasa w "Sędziach" Wyspiańskiego w reżyserii Pawła Łysaka, obecnego dyrektora Teatru Powszechnego w Warszawie. Paweł Łysak chciał wtedy, żeby Joas był autystyczny i niewidomy. Przez dwa miesiące chodziłem do ośrodka dla niewidomych i autystycznych dzieci, gdzie odbywała się prawdziwa "praca od podstaw". Chciałbym kiedyś zagrać taką rolę w filmie. Jestem na to gotowy już od dłuższego czasu.

Zdradzi nam Pan swoje najbliższe plany?

- Z planami bywa tak, że one się mogą w każdej chwili zmienić, więc staram się o nich nie mówić aż do momentu, kiedy rzeczywiście się zmaterializują. Ale wiadomo, że gram w serialu, w teatrze, na horyzoncie są pewne kolejne projekty teatralne i filmowe, więc generalnie na brak pracy obecnie nie mogę narzekać.

Lubi Pan Warszawę, ma Pan tutaj swoje ulubione miejsce?

- Przyznaję, że miałem duży problem z Warszawą na samym początku, gdy się tutaj przeprowadziłem 21 lat temu. Kompletnie nie mogłem się tu odnaleźć i przystosować. Pewnie jak większość "słoików" (śmiech). Miasto długo mnie irytowało i pokazywało swoją "stołeczną wyższość". Ale z czasem zacząłem się tutaj bardzo dobrze czuć. Odkrywałem powoli urokliwe miejsca, poznawałem wspaniałych ludzi. Wprawdzie nie mam tej wyłącznie osobistej i sentymentalnej przestrzeni w Warszawie, ale kocham teraz jej kina, lodowiska, goniące nieprzerwanie tłumy, małe knajpki. No i bar "Bambino". Przyznam, że bywam w nim często. Podają takie naleśniki... Ech, szkoda słów!...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji