Artykuły

Radosław Krzyżowski:Stanie w jednym miejscu może być ryzykowne. Stąd moje skoki w bok

Ze Starego Teatru odchodził rozgoryczony. Dziś Radosław Krzyżowski wraca do "narodowego" z nadzieją, że u Jana Klaty spróbuje czegoś nowego. - Czas na zmiany - mówi. Radykalne, bo krakowski aktor wycofał się także z popularnego serialu "Na dobre i na złe".

Po 12 latach wraca Pan do Starego Teatru; rok temu przymierzał się Pan do tej zmiany.

- Pomyślałem, że 20 lat na scenie to dobra cezura, by zadać sobie pytanie co dalej? Rozważałem zmiany już parę lat temu, wówczas w kontekście Warszawy i Teatru Polskiego, z którym współpracowałem, ale ostatecznie podjęliśmy z żoną decyzję, że zostajemy w Krakowie. A skoro tak, pomyślałem, że zmiana powinna być radykalna i podjąłem rozmowy z Jankiem Klatą. Musiało jednak upłynąć trochę czasu, abyśmy ustalili szczegóły.

Zacznie Pan, grając burmistrza we "Wrogu ludu" Ibsena, w reżyserii Jana Klaty.

- W czerwcu rozpoczęły się próby.

Odchodził Pan ze Starego rozgoryczony. Po paru sezonach, tuż po nagrodzie na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych "Klasyka Polska" za rolę Czeladnika w "Trzecim akcie wg Szewców" u Jerzego Jarockiego, dyrektor Mikołaj Grabowski oznajmił, że nie widzi Pana w swym zespole. Teraz Pan wraca.

- I bardzo się z tego cieszę, mając nadzieję, że te oczekiwania i radości znajdą w Starym swoje ujście. Powoli formuje się nowy kształt tego teatru, zupełnie inny język niż ten, do którego przywykłem. Dla artysty to wizja bardzo kusząca - znaleźć się w miejscu, które operuje inną poetyką, nową estetyką. Myślę, że dla każdego, kto porusza się w rejonie sztuki, takie zmiany są absolutnie konieczne. Cały czas starałem się stać w rozkroku pomiędzy kilkoma miejscami. Na szczęście dyr. Krzysztof Orzechowski szedł mi na rękę i pozwalał realizować się na innych scenach. To bardzo ważne w tym zawodzie. Związanie się z jednym miejscem, tkwienie w jednej poetyce jest ryzykowne. Stąd moje rozmaite skoki w bok.

Takim skokiem w bok jest Pana intensywna współpraca z Teatrem STU.

- To zawsze było znacznie więcej niż współpraca. Przez te kilkanaście lat, jakie upłynęły od premiery "Hamleta", czułem się członkiem tego zespołu, choć to teatr niedający stałych etatów.

Za to przynoszący nagrody: w roku 2001 otrzymał Pan statuetkę Ludwika za rolę Hamleta, a po latach m.in. za granego w tymże spektaklu Klaudiusza został Pan pierwszym laureatem Nagrody Teatralnej im. Stanisława Wyspiańskiego.

- Co tu dużo mówić - Krzysztof Jasiński dał mi kilka fantastycznych ról, bo także Stawrogina w "Biesach" czy role w tryptyku "Wędrowanie" według Wyspiańskiego, z którym wędrujemy po Polsce.

Wróćmy do zmian; ten rok wydaje się przełomowy, rozstał się Pan także z serialem "Na dobre i na złe".

- Po 11 latach. To sfinalizowanie decyzji wynikających ze stanu mego ducha, a podjętych rok wcześniej, kiedy sobie powiedziałem: czas na zmiany. Ze trzeba chwycić się tej dwudziestki, odbić się od niej i wytyczyć szlaki na następną. Wtedy też uznałem, że już niebezpiecznie długo gram doktora Sambora, zwłaszcza że nie było pomysłów na tę postać...

Ale, jak wiem, pozostaje Pan jako Michał Sambor w innym serialu -, ,Na sygnale", którego akcja również toczy się w szpitalu w Leśnej Górze.

- To taki pomysł na dodatkową krótszą formę serialową; ja miałem być łącznikiem. Muszę i z tego łagodnie się wycofać.

Ma Pan inne plany telewizyjne, filmowe?

- W tym sezonie chcę skupić się na teatrze Starym, bo to jednak nowa praca, a jest Łaźnia Nowa, jest STU. Poza tym jesienią muszę zakończyć mój projekt poświęcony poezji Witolda Wirpszy, której jestem fanem. Będą to koncerty z trzema poematami Wirpszy, opatrzone improwizowaną muzyką braci Olesiów i Piotra Orzechowskiego Pianohooligana. Ale wcześniej czy później będę musiał do Warszawy wrócić, bo z samego bycia w Krakowie utrzymać się raczej nie da.

Nowa praca, ale wśród wielu znanych kolegów.

- Oczywiście. Wielu znam z pierwszego okresu pracy w Starym, niektórych jeszcze ze studiów, niemniej jednak będzie to zupełnie nowe środowisko reżyserskie, inne od tego, które znam ze "Słowackiego".

Zna Pan opinię Jana Peszka, który pytany o wrażenia ze "Sprawy Gorgonowej" odrzekł: "Niedobre. Bardzo niedobre. Po raz pierwszy zobaczyłem rozbity, niedający sobie kompletnie rady zespół Starego Teatru. To mną wstrząsnęło."?

- Zdaję sobie sprawę, że w Starym Teatrze dokonuje się przełom, rewolucja. To nie mogło się odbyć bezboleśnie. Byłoby dziwne, gdyby towarzyszyła temu fala samych sukcesów. Podoba mi się pomysł Klaty na budowanie teatru wokół niewielkiego nowego zespołu reżyserskiego. To musi potrwać, ale z wolna już się krystalizuje. I dlatego chcę wejść w ten świat. Interesuje mnie, jest jakąś obietnicą, wyzwaniem.

Oglądał Pan spektakle wystawiane za dyrekcji Jana Klaty?

- Nie wszystkie, ale sporą część. Były spektakle, które mi się mniej podobały, byty takie, które więcej. Niemniej po ostatnim sezonie jestem pewien, że ta wizja nabiera kształtu. Że to już jakieś oblicze.

Poda Pan jakieś przykłady tytułów?

- Szalenie podobały mi się spektakle Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, a także "Król Ubu", którego odczytałem inaczej niż krytyka

Ale przecież i STU Jasińskiego hołduje estetyce, którą tym wyborem Pan odrzuca?

- Ależ tak. I ja ten język, tę estetykę bardzo dobrze poznałem. Teraz więc chcę czegoś nowego. Stąd decyzja odejścia z Teatru Słowackiego.

Nadal jednak będzie grał Pan w nim czołowe role w spektaklach "Maskarada" oraz "Bracia Dalcz i S-ka". Zrobił Pan sobie bilans tych lat w "Słowackim"?

- On nie jest prosty. W sensie artystycznym jestem spełniony, ale gdy patrzę, co wynika z tego dla mnie w sensie marketingowym, to rozczarowujące. Miałem nadzieję, że przez te lata uda zmienić się swoisty paradygmat krakowski, że "Słowacki" to teatr mieszczański, mniej doceniany, rzadziej komentowany. Czarę goryczy przelali "Bracia Dalcz...", z których pierwsza recenzja ukazała się niemal po roku od premiery. I wtedy pomyślałem, że to trochę para w gwizdek. Masa pracy, świetny zespół i brak transmisji na zewnątrz. Nie byliśmy zapraszani na znaczące festiwale, mało się o nas pisało, mówiło.

A co złożyło się na artystyczne spełnienie?

- Na pewno dwie realizacje tekstów Koltesa: "Samotność pól bawełnianych" z Mariuszem Wojciechowskim i "Noc tuż przed lasami" z Darią Woszek, oba spektakle Basi Sass - "Idiota" oraz "Czarodziejska góra", prace z Iwoną Kempą, z Agnieszką Olsten przy "Tartaku", z Maćkiem Sobocińskim przy "Ożenku" i "Beatrix Cenci". I zachwycił mnie Wojtek Kościelniak przy wspominanych już "Braciach Dalcz...". Da się trochę tego zebrać. Tylko szkoda, że tak niewiele z tego wynika.

Niemało Pan grał. W Starym to się może nie udać.

- Nie mam wątpliwości. W "Słowackim", gdzie jest wielu świetnych aktorów, trochę korzystałem z tego, że z takim emploi w moim przedziale wiekowym byłem jeden. A w Starym jest paru konkurentów. Ale, jak mówiłem, idę tam, by spróbować innego teatru.

A co na to żona, Dominika Bednarczyk, aktorka "Słowackiego", że ją Pan teatralnie zostawił?

- Cały czas mnie wspierała, a ostatnio mówi mi nawet, że jest zachwycona.

***

Radosław Krzyżowski (ur. 1972), absolwent PWST w Krakowie. W latach 1994-1998 oraz 2003-2015 aktor Teatru im. Słowackiego. W sezonie 1998-2003 w Narodowym Starym Teatrze. Poza Teatrem STU grał w Łaźni Nowej, w Teatrze Polskim w Warszawie. Wystąpił m.in. w filmach "Duże zwierzę"(reż. Jerzy Stuhr), "Wichry Kołymy" (reż. Marleen Gorris). Ogólnopolską popularność przyniosła aktorowi postać doktora Sambora z serialu "Na dobre i na złe". W liceum grał w młodzieżowym zespole rockowym. Żona - Dominika Bednarczyk, córka Kaja.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji