Kandyd w reality show
"Kandyd" jest prawie rówieśnikiem "West Side Story", ale jego dzieje były mniej pomyślne i bardziej pogmatwane. Wystawiony na Broadwayu w grudniu 1957 roku zszedł z afisza po 73 spektaklach, co wedle norm ówczesnego show-businessu stanowiło sukces dość wątpliwy. Potem utwór był - zwłaszcza od strony literackiej - tylekroć poprawiany i przerabiany, że dziś znawcy przedmiotu nie do końca są pewni, komu należy przypisać tę czy inną scenę lub tekst piosenki.
Tak czy owak co parę lat wypływał w tym lub innym amerykańskim teatrze bądź w wykonaniach koncertowych. Dlaczego? Bo było warto ze względu na muzykę, którą zresztą z miejsca doceniono. Po latach nowy impuls do międzynarodowej kariery utworu dał sam kompozytor, nagrywając w Londynie, w ostatnim roku swego życia "wersje poprawioną i ostateczną".
Kto chce, może kręcić nosem na eklektyzm Bernsteina-kompozytora, dyskwalifikujący go w "wyższych sferach" nowej muzyki (choć jako dyrygent uczynił dla niej więcej niż niejeden z jej twórców). Oczywiście również muzyka "Kandyda" jest eklektyczna, w nie mniejszym stopniu niż "Symfonia "Kaddish ", "Msza", albo "Koncert na orkiestrę". I co z tego, skoro wciąga, fascynuje i bawi? Wydaje się nawet bardziej pomysłowa niż przywołana wyżej "West Side Story". Frapujące jest w niej zwłaszcza to, jak kompozytor swe melodie, harmonie i rytmy prowadzi "pod włos", wbrew nawykom i oczekiwaniom odbiorcy, zaskakując go i wciągając w inteligentną grę. Znamienne, że nie pojawiają się tu zauważalne odniesienia do jazzu (jak na przykład w "On the Town"), za to nader liczne - do muzyki europejskiej. Kompozytor wiedział bowiem dokładnie, czego chce - a chciał, by jego "Kandyd" brzmiał "po europejsku", nie zaś "po amerykańsku".
Znając dotychczasowe inscenizacje Tomasza Koniny można się było spodziewać, że przygotowując "Kandyda" dla Teatru Wielkiego w Łodzi znajdzie on własny klucz do tego utworu. I tak się też stało, aczkolwiek klucz po trosze okazał się też wytrychem. Konina całą opowieść wziął w nawias i cudzysłów, nie czyniąc najmniejszej sugestii do epoki Woltera. Akcja rozgrywa się współcześnie, wszystkie wydarzenia obserwujemy jako klienci biura podróży Volt Air Travel (znów ta obsesja podróży!). Zamiast Woltera w charakterze narratora oglądamy zabieganego Kierownika wycieczki (Przemysław Rezner), wyrzucającego z siebie lakoniczne informacje: na prawo widzimy..., na lewo widzimy..., przechodzimy dalej, proszszsz... Przedmiotem zainteresowania wycieczkowiczów są jednak nie tyle kolejne kraje i miasta, co losy głównego bohatera. Chór operowy zatem - przyodziany w typowo wakacyjną konfekcję - przenosi się wraz z Kandydem i towarzyszami jego niedoli z kraju do kraju, z kontynentu na kontynent. Historia Kandyda, rzutowana w taki sposób na tło konsumpcyjno-rozrywkowej kultury podglądactwa, staje się osobliwie nieważka, jakby chciano nam dać do zrozumienia, że nie ma ona już nic wspólnego z otaczającą nas rzeczywistością. Nie bez powodu, bo owa rzeczywistość faktycznie oferuje inne recepty na szczęście, niż Wolter w swoim "Kandydzie". Podobnie nieskuteczne.
Na scenie mamy więc połączenie survivalu z reality show, tyle że bez telewizji. Ładne to, kolorowe i bardzo "musicalowe", choć nie za bardzo zgadza się z intencją kompozytora, który niejeden raz publicznie twierdził, że jego "Kandyd" jest operetką, a nie musicalem (na afiszu łódzkiego Teatru figuruje jednak jako musical!). Bo operetka, wywodził Bernstein, prezentuje egzotykę, książąt, hrabiów, pałace, zaś domeną musicalu jest amerykańska współczesność i zwyczajność. Nie wdając się w rozważania, do jakiego gatunku "Kandyd" należy, koncepcji Tomasza Koniny przyznać trzeba walor spójności i konsekwencji. Owszem, sam sobie narobił trochę kłopotu, bo przy konsekwentnym użyciu "wycieczkowego" chóru zamazuje się czytelność niektórych scen, na przykład tej z sądem Świętej Inkwizycji (notabene reżyser dzielnie oparł się pokusie politycznych aluzji), gdzie uczestnicy "wycieczki" grają równocześnie rolę tłumu czekającego na auto-da-fe.
To mimo wszelkich zastrzeżeń udane przedstawienie jest raczej spartańskie pod względem "wystawy", a skromną scenografię uzupełniają projekcje filmowe (Marian Tarczyński). Nie brak w nim jednak wdzięcznych i dowcipnych pomysłów inscenizacyjnych. Na przykład "Walc paryski", w którym obok żywych par tancerzy wirują w powietrzu manekiny. Albo przygody w kraju Eldorado, które, jak niedwuznacznie sugeruje reżyser, były tylko narkotycznym przywidzeniem. Albo urocza "Barkarola królów", wykonana przez gromadkę zdetronizowanych władców wokół przewróconego kosza plażowego. Czy wreszcie finał, który Bernsteinowi wyszedł trochę zbyt patetycznie - a tu jest niemal całkiem odarty z patosu i prywatny: na scenie ogołoconej z dekoracji, z wykonawcami na starych fotelach i wersalkach.
Od strony wokalno-aktorskiej spektakl wydaje się bardzo udany, poczynając od roli tytułowej, w którą wcielił się tenor Tomasz Jedz, śpiewak o głosie lekkim i młodzieńczym, wprost wymarzonym do tej roli, oraz sympatycznej aparycji, co w przypadku utworów "lżejszego kalibru" wydaje się szczególnie ważne. Pięknie partnerowała mu Dorota Wójcik jako Kunegunda, z blaskiem pokonująca trudności popisowej arii "Glitter and Be Gay". Szalenie efektowną kreację stworzyła Jolanta Gzella jako przedsiębiorcza Staruszka, pełna energii i temperamentu: niepohamowany entuzjazm publiczności wywołało jej hiszpańsko-argentyńskie tango "I Am Easily Assimilated". Przekonującym filozofem Panglossem był Andrzej Kostrzewski. Również wykonawcom mniejszych i większych epizodów należą się słowa uznania. Jedno tylko troszkę przeszkadza słuchaczowi starej daty: sztuczne wzmocnienie dźwięku. Czy naprawdę nie można się bez niego obejść, zwłaszcza, gdy ma się do dyspozycji dobrych śpiewaków operowych? Orkiestra pod batutą Tadeusza Kozłowskiego zdradzała miejscami skłonności do brzmień "strażackich", ale w sumie przyzwoicie wywiązała się ze swego zadania.
O jednym jeszcze warto wspomnieć. Tekst "Kandyda" został bardzo zręcznie i dowcipnie przełożony przez Bartosza Wierzbiętę, autora polskich dialogów do "Shreka" i tuzina innych filmów. Można się zastanawiać, czy przekład ten nie jest zbyt bliski potocznej polszczyźnie, jaką słyszy się co dzień na ulicy, w tramwaju, z telewizora - bo przecież chodzi tu o utwór sprzed blisko pół wieku. Ale to już nie mój temat. Miłośników rymotwórczych zabaw szczerze uradują teksty piosenek, nieraz mocno frywolne, czasem ocierające się o wulgarność, ale zawsze pełne autentycznego życia: "Tyłka straciłam pół,/Gwałcił mnie cały pułk/Wszystkie życia poznałam już brudy./A tymczasem i tak/Okazuje się wszak/Że nic nie ma gorszego od nudy". Święta prawda.