Próba ogniowa
W czasach Rossiniego publiczność oczekiwała od opery nade wszystko popisu śpiewaków. Fabuła była raczej pretekstem niż poważnie traktowaną intrygą. Do tego stopnia, że nielogiczne pomyślne zakończenie zdobyło znacznie większą popularność niż o wiele lepiej dopracowany i muzycznie wręcz doskonały finał nieszczęśliwy. Jak w filmach hollywoodzkich miało być efektownie i z happy endem. Wersja "Tankreda", którą przedstawił warszawski Teatr Wielki, odbiega od tej zasady, choć efektowność pozostaje. Problem w tym, że współczesny widz nie ma kłopotów z odbiorem oper komicznych, ale nie bardzo wie, jak pogodzić się z Ros-siniowską konwencją opery seria. Traktować ją jak tragiczną opowieść o namiętnościach czy skupić się na mistrzostwie śpiewaków? To ostatnie, przynajmniej w paru przypadkach, na scenie Opery Narodowej nie ulega wątpliwości. Ewa Podleś (Tankred) jest klasą samą dla siebie i dystansuje resztę obsady. Agnieszka Wolska (Amenaide) potrafi jednocześnie być efektowna wokalnie i zbudować zgodną z tragiczną konwencją postać, choć do samego głosu można mieć drobne uwagi, szczególnie na początku spektaklu. Bardzo dobrze radzi sobie z solowymi ariami, jest świetna w duecie z II aktu ("Lasciami, non fascolto"), w którym okazuje się godną partnerką Ewy Podleś. Gorzej z ansamblami. To zresztą nie jest tylko jej kłopot. Problemy z usłyszeniem poszczególnych solistów pojawiają się we wszystkich scenach zbiorowych. Nie zachwyca sprowadzony przez Mistrza Alberto Zeddę z Holandii Harald Quaaden w partii Argiria. Lepszy jest w momentach wymagających niższych rejestrów (solowa aria rozpaczy z II aktu). Poza tym - nic więcej ponad poprawność, choć, swoją drogą, i o poprawność w tej partii też nie jest łatwo. Tą uwagą można by skwitować także pozostałych solistów, którzy za wiele okazji do pokazania swych możliwości w tej operze nie mają. Próbę ogniową w postaci pracy nad Rossinim z Albertem Zeddą zespół Teatru Wielkiego przeszedł pomyślnie. Sam mistrz nie krył zadowolenia i na wcześniejszej konferencji prasowej, i po premierze. Orkiestra pod batutą Zeddy nadspodziewanie dobrze radzi sobie z Rossiniowskimi niuansami, chór męski jest sprawny i wyrazisty. Sprawdza się stara prawda, że obecność mistrza uskrzydla. Przypomina mi to opowieść Ewy Podleś o realizacji "Tankreda" bodajże w Berlinie. Zedda zastępował tam nagle innego dyrygenta i wraz z jego pojawieniem się tamtejsza przyciężka, typowo niemiecka orkiestra, zmieniła się nie do poznania. Siła osobowości dyrygenta!
Muzycznie jest to więc spektakl dobry, a chwilami rewelacyjny. Gorzej z materią pozamuzyczną. Niby wszystko jest w porządku. Wspaniałe kostiumy Zofii de Ines, szlachetna scenografia Borisa Kudlićki, który znowu popisuje się umiejętnością kreacji przestrzeni przez proste formy i światło (gorzej sprawdzają się rusztowania i równie pochyłe, robią wrażenie zbędnych zapełniaczy przestrzeni). A jednak wszystkie cudowności nie zbiegają się w jakiejść spójnej wizji reżyserskiej. Jeżeli Tomasz Konina chciał po prostu uatrakcyjnić operę wizualnie - wygrał. Ślady pretensji do stworzenia jakiegoś abstrakcyjnego świata wskazywałyby raczej na inne założenia... Uwerturę ilustruje obraz upadłego miasta niebezpiecznie ocierający się o współczesną publicystykę. Skąd wzięli się chłopcy w bejsbolówkach, bawiący się na gruzach w wojnę? Straże niemile przypominają ograne chwyty z antymilitarystycznymi wersjami "Antygony", trzy niezidentyfikowane postaci pojawiają się regularnie na scenie i zdaje się, że to i owo symbolizują. Osoby dramatu natomiast poruszają się głównie w linii prawo - lewo, na wąskim pasie sceny i nie mają pomysłu na postaci. No i trudno - mnie wystarcza, że śpiewają. Wolałbym jednak, żeby to było tylko piękne, niż żeby próbowało coś znaczyć. Albo żeby rzeczywiście znaczyło.