Artykuły

Jak grać Gorkiego?

Dwa teatry warszawskie sięgnę­ły w tym sezonie po sztuki Gorkiego. Teatr Narodowy wy­stawił na swej Małej Scenie "Na dnie", zaś Teatr Drama­tyczny m.st.Warszawy - "Letników". Dwa takie przed­stawienia dwie konfrontacje z drama­turgią Gorkiego po latach przerwy - to nie lada okazja. Warto więc zastano­wić się, co nas w niej dziś interesuje, co z niej pozostało żywe, a co zwietrza­ło, jak przyjmuje te sztuki współczesny widz anno 1964.

Zacznijmy od "Na dnie". Władysław Krasnowiecki, reżyser przedstawienia(który sam gra bardzo inteligentnie rolę Satina) dał spektakl czysty, czytelny, dobrze i równo grany. Występują na scenie wybitni aktorzy, wszystko jest przemyślane, scenografia Zofii Pietru­sińskiej - funkcjonalna. A jednak spektakl jest jakiś szary. Nie powiem, żeby wiało ze sceny nudą, są nawet chwile, w których fascynuje nas gra Lecha Madalińskiego(znakomity ak­tor). Mariana Wyrzykowskiego(Baron). Kazimierza Opalińskiego (Łuka). Wień­czysława Glińskiego(Waśka Piepiel), Jana Ciecierskiego czy samego reżyse­ra spektaklu. Interesująca jest w roli Nataszy Maria Wachowiak czy Irena Krasnowiecka jako Nastia. Dlaczego jednak przedstawienie nie stało się wielkim wydarzeniem w życiu arty­stycznym Warszawy, choć mogło nim się stać? Wydaje mi się,że zanadto zaciążyła na tym spektaklu tradycyjna interpre­tacja, narzucona przez Stanisławskiego. To prawda, że Władysław Krasnowiecki oczyścił spektakl z nadmiaru naturalistycznych szczegółów, skameralizował go i odświeżył. Ale zatrzymał się jakby w pół drogi. Można spierać się z kon­cepcją Lidii Zamkow, zrealizowaną przed kilku laty na scenie Teatru Sta­rego w Krakowie. Nie można jej jednak odmówić konsekwencji i śmiałości. Zamkow spojrzała na dzieło Gorkiego oczyma tych współczesnych pisarzy, którzy poszli jego śladami i rozwinęli jego myśl, zawartą w "Na dnie". Zre­zygnowali oni z tła obyczajowego i po­łożyli główny nacisk na problemy ogól­noludzkie, sprawy moralne i filozoficz­ne, zawarte w dziele Gorkiego. Nietru­dno doszukać się punktów stycznych między "Na dnie" a "Czekając na Go­dota" Becketta czy "Dozorcą" Pintera. I kiedy czytamy dziś "Na dnie", znacz­nie mniej interesuje nas w tym dziele obraz stosunków społecznych carskiej Rosji z lat przed Rewolucją Paździer­nikową niż zawartość myślowa, filozo­fia i moralistyka Gorkiego.

Czy można grać dziś "Na dnie" w ta­ki sposób, by na pierwszy plan wyszła właśnie ta warstwa dzieła? Jestem pew­ny, że dałoby to znacznie lepsze wyni­ki niż interpretacja, jaką zobaczyliś­my na Małej Scenie Teatru Narodowe­go. Za wiele było w niej z dramatu obyczajowego, za mało z epickiego mo­ralitetu. Za dużo szczegółów bytowych, za mało ogólnoludzkich uogólnień. Do­tyczy to zarówno opracowania tekstu, jak gry aktorów i scenografii. Najwięcej prawdy o człowieku, prawdy głębo­ko tragicznej i wstrząsającej, dał Lech Madaliński w roli starego aktora i dla­tego jego kreacja wzbudziła najwięk­sze uznanie, najlepiej się podobała, naj­więcej o niej mówiono.

A jak było z "Letnikami"? Tu Lud­wik René, reżyser przedstawienia, chciał pójść dalej i próbował zapropo­nować nowe rozwiązania. Wyczuł jakby, że ten Gorki mógłby być prekursorem Ionesco i że niedaleko Stąd do "Łysej śpiewaczki". "Letnicy" są tragiczną gro­teską, bezlitosną satyrą, wymierzoną przeciw mieszczaństwu i mieszczańskiej inteligencji. Na sztuce tej nie ciążą zre­sztą tradycje inscenizacyjne MCHAT, co ułatwia zadanie współczesnym reżyse­rom. Czyha na nich jednak inna pułap­ka: pozorne podobieństwo sztuki do utworów Czechowa. Jest ono tak silne, że narzuca styl gry aktorom i scenogra­fowi, oczywiście, jeśli reżyser nie zorien­tuje się w porę i nie potrafi na czas za­pobiec temu niebezpieczeństwu. A w Teatrze Dramatycznym niestety tak właśnie się stało. Kiedy kurtyna idzie w górę. wydaje się, jakbyśmy byli jeszcze u trzech sióstr. Ewa Starowieyska, która niedaw­no projektowała scenografię tego pięk­nego, dzieła, przejęła się tak jego du­chem, że przeniosła coś z niego do swej scenografii "Letników". Pnie po zrąbanych drzewach zostały tu pewno po owym wiśniowym sadzie, który wyciąć kazał kupiec Łopachin, po wykupieniu od Raniewskiej majątku, przeznaczone­go teraz na parcele dla letników. Jest w "Letnikach" wiele sytuacji i ludzi, wziętych jakby żywcem ze sztuk Cze­chowa. Jest amatorskie przedstawienie, jak w "Mewie" i jest pisarz-kabotyn, tym razem Szalimow. a nie Trigorin. Tylko myliłby się ten, kto by przyjął to wszystko za dobrą monetę. Gorki jest zjadliwy i brutalny, i przyjmuje scene­rię Czechowa tylko po to, aby wydać bezlitosny bój jego filozofii życiowej i jego postaciom. Gorki szydzi sobie z tych ludzi, z ich ograniczoności i nierób­stwa, ale także z ich filantropii i ma­rzeń o lepszej przyszłości. Czechow był sentymentalnym "naprawiaczem" ludz­kości, który bardzo pragnął, aby na świecie było lepiej i wierzył, że nastąpi to za dwieście czy za trzysta lat. Gorki był rewolucjonistą, bojownikiem, wie­dział, że lepszą przyszłość trzeba wywalczyć, gdyż sama nie spłynie na nas. I dlatego pisał krwią i żółcią. Nienawidził mieszczaństwa, jego sztuki pełne są de­maskatorskiej pasji i tak trzeba je grać. Niestety, przedstawienie "Letników" jest pod tym względem niekonsekwent­ne. Ostro, prawie groteskowo, grają swe role: Barbara Krafftówna, Czesław Ka­linowski, Krystyna Ciechomska, Adrian­na Godlewska, Aleksander Dzwonkowski, Janusz Paluszkiewicz, Edmund Fet­ting, Wiesław Gołas, Stanisław Wyszyń­ski. Spektakl zyskałby na tym, gdyby wszyscy aktorzy potraktowali swe role podobnie. Niestety, część z nich zwie­dziona syrenimi głosami Czechowa za­grała zupełnie inaczej. W ramach zało­żonych zadań stworzyli oni nawet cie­kawe i konsekwentne postacie. Dotyczy to szczególnie Ryszardy Hanin, która dała wzruszającą, pełną wewnętrznego ciepła sylwetkę lekarki, pani Marii i opowiedziała bardzo ładnie historię jej spóźnionej miłości i rezygnacji. Doty­czy to także Barbary Klimkiewicz, zawiedzionej żony adwokata Basowa, któ­ra pragnie wyrwać się ze świata strasz­nych mieszczan, Janiny Traczykówny (Sonia), po części Ryszarda Baryczą (Riumin) i Zbigniewa Koczanowicza (Susłow). Tylko że Gorki nie wzruszał się wcale ich losem i nie chciał, aby wzruszali się nim widzowie. Nawet ich tragedie są śmieszne i muszą być tak przedstawione widzom. To szyderstwo jest gorzkie, bolesne, ale nie wolno z niego zrezygnować. Aktor nie może w "Letnikach" bronić postaci, którą gra, nie może starać się o zdobycie dla niej sympatii widzów, lecz musi wydać ją także na pośmiewisko publiczności. Te­go życzy sobie wyraźnie autor i nie wol­no mu się tutaj sprzeciwiać, gdyż wte­dy niweczy się sens sztuki. Gorki nie chciał przeciwstawić dobrych mieszczan złym mieszczanom, lecz chciał pokazać różne odmiany owego gatunku skazane­go na zagładę. I w tej litości, okazanej owym "biednym" mieszczanom, w owym rozczuleniu się nad ich losem tkwią przyczyny porażki warszawskie­go spektaklu "Letników". A także w słabości tempa przedstawienia, w fał­szywym wyborze stylu gry niektórych aktorów, w fakcie, że zamiast przedsta­wiać, woleli przeżywać, że nie znaleźli dystansu do postaci, nie umieli ich sa­tyrycznie skomentować. Zamiast ostre­go rysunku, suchej kreski karykaturzy­sty, zobaczyliśmy na scenie impresjoni­styczne plany pointylistów i wszystko się, zamazało, rozlazło. I to dopiero było nudne. Czekamy wciąż na żywego, aktualne­go Gorkiego. I wierzę, że się go docze­kamy. Bo w sztukach tego wielkiego pisarza tkwi ogromny ładunek aktual­nej treści, oraz wiele odkryć, bez któ­rych nie byłoby współczesnej drama­turgii i współczesnego teatru. Trzeba to tylko umieć odczytać, nie lękając się narosłej tradycji inscenizacyjnej, zry­wając ze sztuk Gorkiego sztampy i fał­sze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji