Czyste szaleństwo
- Czy "Il viaggio a Reims" jest utworem okolicznościowym, zjadliwą satyrą polityczną, czy radosnym wykwitem geniuszu kompozytora, który pół roku przed premierą podpisał niezwykle korzystny kontrakt z paryskim Theatre Italien i dołożył wszelkich starań, by udowodnić, że w pełni sobie na niego zasłużył?
- Dlaczego postanowił wycofać operę ze swego dorobku? - Z poczucia lojalności wobec Karola X, który poniekąd mógł uznać dzieło za swoją własność?
Wątpliwe: chodziły głosy, że król na premierze mało nie skonał z nudów.
- Bo miał dar jasnowidzenia, przewidział rychłą abdykację monarchy i ewentualne konsekwencje swojej wiernopoddańczej postawy?
Mało prawdopodobne: wydarzenia w ówczesnej Europie toczyły się nazbyt szybko, by Rossini miał powód przejmować się podobnymi drobiazgami.
- Bo zdawał sobie sprawę, że gdyby "Viaggio" wystawiano nadal w równie doborowej obsadzie śpiewaków i instrumentalistów, koszty rozsadziłyby budżet każdego teatru?
Być może, aczkolwiek trudno w to uwierzyć, śledząc partyturę "Hrabiego Ory", dzieła grywanego i lubianego, w które Rossini przeniósł żywcem blisko połowę materiału muzycznego "Podróży". I zrobił to po swojemu - niepostrzeżenie. Te same nuty, te same konstrukcje, a "Hrabia Ory" stał się ni stąd, ni zowąd operą francuską, tak składną i logiczną pod względem stylu, że pozory oryginalności omamiły nie tylko słuchaczy, ale i uczonych muzykologów.
Moim zdaniem zagadka "Il viaggio" pozostaje wciąż nierozwiązana. Może nie warto się nad nią głowić? Niewykluczone, że Rossini, kompozytor obdarzony niebywałym wyczuciem teatru, wychwycił szóstym zmysłem, że publika rychło przestanie zachwycać się pysznymi ansamblami i zacznie szukać w tym wszystkim głębszego sensu. I tu zaczęłyby się kłopoty, Rossini bowiem racjonalistą nie był. Kluczem do rozumienia jego twórczości jest porozrywana logika snu, niespodziewane zderzenia znaczeń muzycznych i tekstowych, czyste szaleństwo, objawiające się pod postacią pozornie nieskładnej bieganiny wątków i stereotypów.
Rossini nie był w swej postawie aż tak odosobniony, jak mogłoby się wydawać. Wystarczy sięgnąć po absurdalną minipowieść Blake'a "Wyspa na księżycu", docenić zwariowany humor Hoffmanowskiego "Kota Mruczysława", dać się bez reszty ponieść intrydze "Kłusownika" Lortzinga. Dzisiejsi reżyserzy wciąż jednak podchodzili do Rossiniowskich metafor ze śmiertelną powagą, rekonstruując jego teatr muzyczny zgodnie z kanonami epoki, od której kompozytor uciekał, gdzie pieprz rośnie, w swój świat "sztucznych dzieł cudowności". Wiedziony niemylnym instynktem Tomasz Konina osadził spektakl "Podróży" w realiach współczesnej poczekalni dworcowej. Równie wątłą, jak bezsensowną fabułę wzbogacił dziesiątkami gagów, rozgrywających się na drugim, trzecim i czwartym planie. Zadania aktorskie rozdysponował między wszystkich uczestników przedstawienia, od protagonistów począwszy, na ostatnim chórzyście kończąc. Lisa Lach-Nachsen ubrała ich w równie nowoczesne, jak groteskowe kostiumy, dodatkowo podkreślając umowność przyjętej konwencji.
Oglądając warszawskie przedstawienie, nie mogłam powstrzymać się od porównań z najwybitniejszymi osiągnięciami amerykańskiej burleski lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku. Biegający ze stetoskopem Don Prudenzio do złudzenia przypomina Groucho Marksa z "Dnia na wyścigach". Posągowa Ewa Podleś w roli markizy Melibea jakby żywcem zstąpiła na scenę z "Kaczej zupy". Przeganiany z lewa na prawo chórzysta z rowerem skupiał na sobie uwagę tak samo, jak zdezorientowany chłopiec na posyłki z farsy "Helzapoppin", wyświetlanej w Polsce pod tytułem "Czyste szaleństwo", nadaremnie poszukujący pani Anderson, która zapomniała w pokoju swojej roślinki doniczkowej. Boy z "Helzapoppin" wpada w kadr ni z gruszki, ni z pietruszki i równie szybko z niego znika. Pod koniec filmu rosochate drzewo wypełnia sobą cały ekran. Po co? A po nic. Po to, żeby było śmieszniej. Po to, żeby publika przestała doszukiwać się wątków pobocznych, aluzji politycznych i logiki romansu, dając ponieść się bez reszty przez żywioł czystego teatru, z jakiego wyrosła burleska filmowa.
Konina trafił w sedno: zrozumiał, że Rossini nie próbował nikogo przekonać do Karola X, nie starał się przypochlebić niczyjej władzy, nie trząsł portkami przed żadnym mocodawcą. Kompozytor wykorzystał jednorazową sytuację polityczno-snobistyczno-towarzyską do stworzenia równie efemerycznej sytuacji teatralnej, którą mógł później z czystym sumieniem rzucić w kąt, ufny w niezmierzone zasoby własnej inwencji. Reżyser, który próbowałby wyodrębnić z intrygi "Viaggio" jej poszczególne elementy, poniósłby sromotne fiasko. Szaleńcze następstwo gagów i gmatwanina stereotypów pozwoliły Koninie nie tylko podkreślić komizm dzieła, ale też uzmysłowić widzowi wielopłaszczyznowość dowolnego momentu w dziejach ludzkości. W Reims koronują króla, a w oberży "Pod złotą lilią" przepycha się gromadka najzwyklejszych, zblazowanych kuracjuszy, którzy traktują podróż w kategoriach ucieczki - od konwenansu, od nudy, wreszcie od samych siebie. Dario Fo podjął podobno próbę przekonstruowania libretta, dopisując do niego współczesne wątki polityczne. Tymczasem wystarczy po prostu poczekać, a rzecz się sama uwspółcześni. Najlepszym tego dowodem był wybuch śmiechu na widowni, kiedy niemiecki baron Trombonok zaczął wyśpiewywać o pokoju i harmonii w Europie, po czym Melibea zaintonowała poloneza o naszych dzielnych rycerzach, walczących na wszystkich polach bitewnych świata. Rzeczywistość polityczna jest tylko rusztowaniem, przez które tym boleśniej prześwituje miałkość oczekiwań zwykłych ludzi. Jednym z zabawniejszych pomysłów Koniny okazał się jęk zawodu dziewięciorga bohaterów, których tematy na improwizację przepadły w końcowym losowaniu. Ze względów propagandowych musiał wygrać kawaler Belfiore, trudno się jednak dziwić rozczarowaniu pozostałych uczestników zabawy.
Koncepcja spektaklu opartego na tak złożonych działaniach scenicznych wzbudza niekłamany podziw. Pogłoski o drętwocie aktorskiej polskich śpiewaków można już między bajki włożyć. W warszawskiej "Podróży" nawet babcia klozetowa dostała do wygrania złożoną etiudę, dopracowaną w każdym szczególe i równie misternie zrealizowaną. Śledzenie akcji bynajmniej nie utrudnia śledzenia rozwoju muzycznego dzieła. Wręcz przeciwnie, wyostrza zmysły odbiorcy do tego stopnia, by skupił się na przedstawieniu w najdrobniejszych szczegółach i nie uronił nic z atmosfery radosnego zamieszania.
Przedstawienie ma jednak mielizny, o których wspomnę z dziennikarskiego obowiązku. Oczekiwanie na podróż przebiega w sąsiedztwie dworca: na tablicy informacyjnej widnieje napis "Reims: 22.59". Dlaczego więc Zefirino już godzinę wcześniej oświadcza, że nie znalazł rozstawnych koni i z wycieczki nici? Dlaczego po jego słowach przez ekrany przebiega w pędzie kilka składów osobowych? W czym kłopot, jeśli pociągi kursują? Po co wysłano Zefirina, skoro na tablicy nie ma żadnej wzmianki o odwołaniu bądź opóźnieniu odjazdu? Intencje reżysera, dotąd ostre i czytelne, w tym momencie się rozmywają i pozostawiają widza w poczuciu niepewności. Inna rzecz, że zakończone fiaskiem poszukiwania Zefirina dały Koninie asumpt do zbudowania wspaniałej kreacji Wojciecha Parchema, który tak naprawdę niczego nie szuka, tylko popala haszysz i uwodzi panienki.
Druga uwaga ma bardziej ogólny charakter. Autorami scenografii są Tomasz Konina i wybitny plakacista Rafał Olbiński. Projekt tego ostatniego objawia się w ostatniej odsłonie spektaklu, pod postacią efektownego, ale właśnie plakatu. W dodatku niezbyt jasnego w przesłaniu. Dlaczego ciemno? Dlaczego gołąbek? Dlaczego tory donikąd? Może to wszystko miałoby jakiś sens, gdyby taka koncepcja plastyczna towarzyszyła nam od samego początku. W zestawieniu z przepysznym teatrem absurdu, którym rozkoszowałam się przez poprzednie dwie godziny, nie wzbudza żadnego oddźwięku. Poza ochotą spędzenia reszty wieczoru w dworcowej poczekalni.