Sitcom z epoki Restauracji
Ostatnia włoska opera Rossiniego miała krótki żywot sceniczny: rozbłysła i zgasła jak fajerwerk w roku 1825. Nie było to żadną niesprawiedliwością: kompozytor stworzył "Podróż do Reims" właśnie jako fajerwerk, i gdy dzieło spełniło już swą rolę, trafiło z powrotem na jego biurko. Część muzyki wykorzystał w "Hrabim Ory", swojej pierwszej operze francuskiej. Dzieło, którego przez półtora wieku nie było - "Podróż do Reims" - zostało powołane do nowego życia przez prof. Janet L. Johnson z University of Southern California. Zrekonstruowała je z kilku źródeł (zachowanych w Rzymie, Paryżu i Wiedniu), a głośna prapremiera owej rekonstrukcji odbyła się w 1984 r. na Festiwalu Rossiniego w Pesaro.
Pełen frywolnego wdzięku "Ory" ze swym zgrabnie skonstruowanym librettem nie odbiega od gatunkowej konwencji. Rzecz ma się całkiem inaczej z "Podróżą do Reims", która z jednej strony wydaje się zaprzeczeniem operowej konwencji, z drugiej - pomnikiem jej chwały. Nie sposób twierdzić, że w utworze tym pod względem dramatycznym nic się nie dzieje - ale to, co się dzieje, to życie w kropli wody. Eleganckie towarzystwo w eleganckim hotelu czeka na rozstawne konie, by dojechać do Reims na uroczystości koronacyjne Karola X. A ponieważ "koni nie podano", zebrani urządzają na własną rękę akademię "ku czci". Akcja skupia się na zdarzeniach banalnych, na powszednich życiowych drobiazgach, na zagubionym bagażu, odzyskanym kapeluszu, na małych antagonizmach, błahych flirtach i niegroźnych komplikacjach sercowych. Paradoksalnie, ogromne bogactwo pomysłów, blask i energia muzyki Rossiniego tworzą złudzenie, że całość traktuje o sprawach znacznie większej wagi... Ostatecznie można śmiało orzec, że "Podróż do Reims" bardziej niż Moniuszkowska "Hrabina" zasługuje na miano "dramatu rozdartej spódnicy".
Ten sitcom z epoki Restauracji można odczytywać na różne sposoby - jeden powie, że jest to opera o czekaniu, ktoś inny, że o poszukiwaniu tematu, jeszcze inny wskaże na konkretne postaci historyczne, których reprezentacją (należałoby dodać: "marionetkową") są bohaterowie dzieła. Mnie najbardziej przekonuje punkt widzenia, zgodnie z którym "Podróż" jest przykładem autotema-tyzmu, zawoalowaną operą o (Rossiniowskiej) operze, o operowych archetypach: sytuacji, postaw i postaci. Mamy tu zatem rozmaite relacje uczuciowe (np. rywalizację o względy damy, wybuchy zazdrości, odrzucone zaloty), postaci oddające się takiej czy innej manii (modna strojnisia, oficer bawidamek, fanatyczny meloman, pedantyczny erudyta), wreszcie stereotypy narodowościowe, które w epoce Rossiniego należały do ulubionych środków komediowej charakterystyki. Dalej - rzecz cała jest rodzajem "autopromocji" Rossiniego i świeżo przezeń objętego Theatre Italien, demonstracją możliwości kompozytora i jego zespołu przed najlepszą publicznością, jaką można było sobie wówczas wyobrazić, bo z monarchą-mecenasem w loży honorowej.
Dlatego właśnie "Podróż do Reims" jest istną kwintesencją rossinizmu, zawierającą wszystkie charakterystyczne cechy jego stylu w najszlachetniejszej i najbardziej wyrafinowanej technicznie postaci; jest też wirtuozowskim tour de force, przeznaczonym dla najwspanialszych głosów epoki i dla niebywale rozbudowanej grupy pierwszoplanowych solistów - z trzema primadonnami na pierwszym planie i zdumiewającym "gran pezzo concertato" dla czternastu śpiewaków (ich liczbę Rossini musiał zredukować do sześciu, przystosowując ten fragment do funkcji finału I aktu "Hrabiego Ory").
Dzisiaj takich teatrów już nie ma. Nie dziwi więc, że spektakl Opery Narodowej w znacznej mierze został zrealizowany siłami zaproszonych artystów. Można się tylko smucić, że skończy się, podobnie jak u Rossiniego w roku 1825, na trzech przedstawieniach - bo do końca sezonu dalszych nie przewidziano. A jest to spektakl z rzadkiego gatunku tych, które po opadnięciu kurtyny ma się ochotę obejrzeć i wysłuchać jeszcze raz od początku.
Strona muzyczna jest wyśmienita, co z pewnością zawdzięczamy muzycznemu kierownikowi spektaklu, którym był Alberto Zedda, najbardziej poważany pośród współczesnych rossinistów. Pod jego batutą muzyka połyskiwała wszystkimi kolorami i pieniła się jak szampan. Blask, energia, precyzja rytmu, żelazna konsekwencja stylistyczna, szlachetność orkiestrowego brzmienia stały się atutami tego spektaklu. Ale nie jedynymi, bo i soliści (niektórzy debiutujący na scenie Opery Narodowej) zaprezentowali poziom odpowiednio wysoki i wyrównany, zarówno pod względem techniki, jak zwłaszcza stylu; nie było tu nikogo "z innej opery", który to fakt chyba także należałoby dopisać do listy zasług maestro Zeddy.
Trzy soprany-primadonny doskonale wypełniły swe zadania: Agnieszka Dondajewska jako właścicielka hotelu Madama Cortese (efektowna cabaletta w III scenie), Edyta Piasecka jako hrabina Folleville (sugestywnie rozpaczająca z powodu zagubionych toalet) i Anna Cymmerman jako "improwizatorka" Corinne, która w efektownym duecie odrzuca wcale przekonujące - również wokalnie! - zaloty eleganckiego Kawalera Belfiore (w tej roli młody hiszpański tenor Jose Manuel Zapata). Nie sposób wyliczyć wszystkich odtwórców ról solowych bez obawy przekształcenia tej relacji w listę obecności, ale wypada też przynajmniej wspomnieć Wojciecha Gierlacha (Lord Sidney, Anglik), Jarosława Bręka (Don Profondo, miłośnik starożytności), Andrzeja Witlewskiego (Baron Trombonok, Niemiec), Adama Kruszewskiego (Don Alvaro, grand hiszpański).
"Hors concours" w roli Markizy Melibea ("polska dama, wdowa po włoskim generale") błyszczała Ewa Podleś, której mistrzostwo w Rossinim jest powszechnie znane; jako hrabia Libenskof ("rosyjski generał o gwałtownym charakterze") partnerował jej Amerykanin Rockwell Blake, także uznany specjalista od partii rossiniowskich. W przepięknym duecie, w którym miesza się zazdrość z czułością, czarowali publiczność nie tylko pięknie zharmonizowaną barwą głosów i cudowną naturalnością techniki wokalnej, ale też wytrawnym aktorstwem - budując najbardziej przekonujący fragment całego spektaklu - choć pewnie w okolicznościowym utworze bardziej przekonująca powinna być finałowa apoteoza monarchy.
Do tego jednak Rossini najwyraźniej nie miał serca. Finał, utrzymany w odmiennej, quasi sakralnej konwencji, zawiera wprawdzie wiele pięknej muzyki, ale na tle poprzedzających go fragmentów wydaje się cokolwiek wymęczony. Drobne problemy i konflikty, które dotąd napędzały dynamizm akcji i muzyki, ustępują tu miejsca lirycznej solenności i politycznym frazesom. Warszawska inscenizacja prześlizgnęła się dość zręcznie nad tą hołdowniczą "kantatą", biorąc ją pół żartem, pół serio i kończąc na mglistych symbolach, które można by odnieść do wszystkiego, włącznie z reformą finansów państwowych (czerwone światła na torach).
O szczegółach inscenizacji pisze niżej redakcyjna koleżanka, zatem tylko parę uwag tytułem uzupełnienia. I mnie zachwyciła i ubawiła pomysłowość Tomasza Koniny. Świetne efekty dało prowadzenie niezależnych akcji na kilku planach, przydzielenie chórzystom i statystom indywidualnych zadań aktorskich, budowanie w tle komicznych anegdot i mikrozdarzeń. Perfekcyjnie rozdokazywane tło niespecjalnie jednak pomaga w zrozumieniu, o co chodzi wyjątkowo licznym bohaterom utworu i w ogóle który jest który. Inna nierozwiązana sprzeczność dotyczy miejsca akcji: dworzec kolejowy symbolizuje podróż, pożegnanie, tęsknotę, samotność, ucieczkę, wyobcowanie i tuzin podobnych sytuacji i uczuć, nie jest jednak miejscem, gdzie koczuje eleganckie towarzystwo; z kolei luksusowy zajazd "u wód", gdzie akcję umieścił autor libretta, w żadnej mierze nie kojarzy się z "demokratyczną" i anonimową przestrzenią hallu dworcowego. Oto pułapka symboli i znaczeń, w którą łatwo wpaść, przenosząc dzieło w inne miejsce i inną epokę. Dzięki Bogu muzyka Rossiniego łagodzi podobne sprzeczności i niekonsekwencje.