Europejczycy na dworcu
ELEGANCKIE towarzystwo z całej Europy spotyka się w hotelu "Pod Złotą Lilią" we francuskim uzdrowisku Plombieres. Kogóż tu nie ma... Dojrzała, ale mocno temperamentna polska markiza Melibea, hrabina Folleville, młoda dama z Paryża ubrana zawsze zgodnie z najnowszą modą, niemiecki meloman baron Trombonok, hiszpański grand don Alvaro, Anglik lord Sidney, natchniona rzymska artystka Corinna, zazdrosny o Melibeę rosyjski generał hrabia Libenskof... Słowem: wyższe sfery w sam raz na zdjęcia do plotkarskiego pisma. Albo inaczej: swego rodzaju symbol jednoczącej się Europy. Bo międzynarodowe towarzystwo jest zarazem grupą zapalonych podróżników, a w ich wzajemnych swadach, romansach i intrygach jak w tyglu mieszają się narodowe przypadłości: temperament i słowiańska wylewność polskiej wdowy po włoskim generale, dystans i pedanteria niemieckiego barona, porywczość i "machonizm" rosyjskiego generała czy eteryczność włoskiej muzy. O czym mowa? O "Podróży do Reims" Gioacchina Rossiniego - utworze, który wydobyty na początku lat 80. z całkowitego zapomnienia kroczy teraz triumfalnie przez sceny świata. Dotarł też do Warszawy, gdzie w Operze Narodowej wybitny spektakl stworzyli: Alberto Zedda (włoski dyrygent - specjalista od Rossiniego) , wielka śpiewaczka Ewa Podleś (rola markizy Melibea) i reżyser Tomasz Konina.
Szaleństwo muzycznej turbulencji
Muzyka i teatr Rossiniego to niesamowity świat: są tu wszystkie tak cudownie i optymistycznie nastrajające barwy włoskiego krajobrazu, niepohamowana radość życia i jakaś szczególna doza szaleństwa. Zatrzymajmy się przy tym ostatnim. Rossini unika jak ognia tzw. życiowego prawdopodobieństwa. Doprowadza przysłowiowy operowy absurd do takiej granicy, że odbieramy go po prostu jako zwariowaną zabawę, "odlot", "kompletne, ale matematycznie zorganizowane szaleństwo" (sformułowanie Stendhala). Ale co zupełnie nieprawdopodobne: tworząc te wszystkie "wariactwa", Rossiniemu udaje się w swej muzyce wyczarować prawdziwe emocje i wiarygodne historie miłosne, unikając rutynowych zalotów i dialogów. Historie w jego operach pozbawione są psychologicznego światłocienia. To raczej gra żywiołów, temperamentów, "mechanika" świata wyrażona w kaskadach niesamowitych melodii czy genialnych scen zbiorowych. Świetnie to ujął w swym eseju "Zaproszenie do podróży" Michał Bristiger: "Chwila muzyczna, początkowo łatwo uchwytna, rozciąga się w czasie do woli, aż czas zostaje zawieszony, a my objęci zostajemy narastającym wirem melodycznym, ogarnia nas po prostu wierutna turbulencja muzyczna". Tak!
Gdzie jest Reims?
Mówi się czasem, że "Podróż do Reims" jest utworem o niczym. Jednoaktowe dzieło trwa prawie trzy godziny i opowiada o grupie podróżników, którzy zamierzają wspólnie się wybrać na koronację króla Karola X - uroczystość ma się odbyć w Reims 29 maja 1825 roku. Ale z przeróżnych powodów do podróży nie dochodzi. W końcu hrabina Folleville spontanicznie zaprasza całe towarzystwo do swego domu w Paryżu. Wszyscy przyjmują jej zaproszenie i decydują się jechać nazajutrz do stolicy dyliżansem. Przed wyjazdem urządzają sobie rozśpiewany bankiet.
"Podróż do Reims" jest operą o czekaniu. Tomasz Konina umieszcza historię Luigi Balocchi we współczesnej i skomputeryzowanej dworcowej poczekalni. Wszystko jest bardzo konkretne i jednoznaczne: zegar odmierzający czas od początku przedstawienia, napis "Reims 22.59", siedzenia, toaleta z przeglądającą kolorową prasę "babcią klozetową", telewizor i projekcja ośnieżonych torowisk na trzech wielkich ekranach... Są też podróżni: nasi "wybrańcy losu" i zbłąkana dama w ciemnych okularach, cokolwiek nietrzeźwa. Jacyś rozbitkowie losu samotnie zapatrzeni w dal... Ten dworcowy galimatias z upływem czasu nabiera subtelnych sensów, a dworzec - mimo że wciąż pozostaje dworcem - staje się przestrzenią metaforyczną, niemal metafizyczną.
Nasi bohaterowie czekają na podróż, do której w końcu nie dojdzie. W ostatniej scenie dworzec znika, a w miejsce ekranów pojawiają się poprzerywane torowiska prowadzące donikąd. I zapalają się czerwone sygnalizatory zakazujące dalszej drogi. Podróż jest niemożliwa - cel podróży (marzeń, zamiarów) nieosiągalny. Ale bohaterowie "Podróży do Reims" - w ujęciu Tomasza Koniny - czekając na podróż w przestrzeni - odbywają inną drogę: w głąb siebie... Niczym u Czechowa czas ulega jakiemuś szczególnemu zawieszeniu. Zegarmistrzowska precyzja i naturalność, z jaką Konina inscenizuje najdrobniejszy gest i mnogość planów zadziwia. I niczym wielowątkową symfonię - aby ogarnąć wszystkie detale i reżyserskie smaczki - trzeba warszawską "Podróż do Reims" obejrzeć kilkakrotnie. Nie mówiąc już o czysto muzycznej przyjemności, której najważniejszym sprawcą jest dyrektor Festiwalu Rossiniego w Pesaro - Alberto Zedda. Pod jego batutą orkiestra Opery Narodowej grała jak nowo narodzona, a młodzi polscy śpiewacy w wielu wypadkach - jak choćby Edyta Piasecka w roli hrabiny Folleville - zaskakują dojrzałością kunsztu i stylowością.
Ewa Podleś!
Oczywiście dla nikogo nie jest tajemnicą, że Alberto Zedda przyjechał do Warszawy dzięki Ewie Podleś, która jest kimś w rodzaju muzy Zeddy - śpiewaczką obdarzoną, być może, jedynym w tej chwili na świecie kontraltem (niski głos kobiecy o ogromnej skali - od dźwięków niemal barytonowych po najwyższe sopranowe), fantastyczną techniką i wielką ekspresją śpiewu. Podleś jest artystką, która nikogo nie pozostawia obojętnym: albo zachwyca, albo wywołuje sprzeciw. Na interpretowanej muzyce odciska bowiem piętno swej dynamicznej osobowości. Także i w "Podróży do Reims" - mimo że w tej operze kilkanaście postaci to role pierwszoplanowe - Ewa Podleś dominowała głosem, wokalnym mistrzostwem i błyskotliwym talentem komediowym.
Wśród wielu jej planów na najbliższą przyszłość jest m.in. występ w roli Arsace w Rossiniowskiej "Semiramidzie" na scenie berlińskiej Deutsche Oper - znowu pod batutą Zeddy (sierpień), ale przede wszystkim listopadowy recital w Szczecinie!