W dobrym towarzystwie
Premiera "Podróży do Reims" Gioacchino Rossiniego była triumfem realizatorów i wykonawców. Udowodnili oni, że nawet w operę prawie bez intrygi można tchnąć prawdziwe życie.
Zgodnie z przedpremierowymi zapowiedziami, reżyser spektaklu Tomasz Konina skupił się nie na różnicach kulturowych między bohaterami (według libretta w drodze do Reims spotykają się przedstawiciele wielu nacji), ale na budowaniu charakterów postaci. W ten sposób uzyskał galerię typów, którymi zaludnił niewielką przestrzeń poczekalni dworcowej, do której przeniósł akcję opery.
Tu na wielu planach mają miejsce różne sytuacje. Ich bohaterami są często chórzyści, z których każdy ma przypisaną indywidualną rolę, kostium i zadania aktorskie. Dzięki temu na scenie wszystko dzieje się naturalnie; kelnerki obsługują gości przy stolikach, podróżni zajadają ciastka z dworcowego bufetu, korzystają z WC, którego strzeże - a jakże - ruchliwa babcia klozetowa. Podróżni, którzy utknęli na stacyjce, oczekiwanie na pociąg skracają sobie, jak mogą: grają w szachy, śpią, oglądają telewizję.
Obraz, który oglądamy nie jest jednak na siłę nowoczesny. Przestrzeń z trzech stron zamykają ekrany z projekcjami torowiska, nad którym od czasu do czasu unosi się okręt-ptak. Również kostiumy projektu Lisy Lach-Nielsen odrealniają przedstawiony świat, mieszają epoki, style i charaktery. A charaktery mamy tu wyraziste. Polska markiza Melibea jest silną kobietą, która pozwala sobie na chwileczkę zapomnienia z Don Alvarem, by na koniec paść w ramiona dawnego ukochanego Libenskofa. Kawaler Belfiore, lord Sidney i Libenskof odmalowują trzy typy zakochanych mężczyzn.
Pierwszy to zdobywca serc, drugi - kochanek platoniczny, trzeci to zapalczywy zazdrośnik. Mający do zaśpiewania zaledwie kilka fraz posłaniec Zefirino został przekształcony w pracownika stacji stale obecnego na scenie i wprowadzającego wiele dodatkowego ruchu. To oczywiście tylko przykłady, bo scena w "Podróży do Reims"
wprost kipi życiem. Wydaje się, że aby zauważyć wszystkie drugo- i trzecioplanowe smaczki trzeba by obejrzeć przedstawienie powtórnie. Opera to jednak nie tylko teatr do oglądania, a przede wszystkim teatr do słuchania. Pod tym względem niedzielny spektakl mógł zadowolić najwybredniejszy gust. W każdym momencie czuło się, że nad całością czuwa maestro niezawodny - Alberto Zedda. Orkiestrę poprowadził perfekcyjnie i bardzo kameralnie. Nigdy to, co dobiegało z orkiestrionu, nie przyćmiewało śpiewu solistów, ale niosło go i uwypuklało.
Na osobne gratulacje zasłużył sobie flecista Robert Nalewajka, który partię solową wykonał, występując na scenie jako dworcowy grajek.
Prześlicznie śpiewał chór. Wśród wyrównanego zestawu osiemnastu solistów nie sposób oczywiście nie wyróżnić Ewy Podleś, która najwyraźniej równie doskonale co publiczność bawiła się swoją kreacją. Partnerowali jej pełen galanterii Adam Kruszewski i nieco nadekspresyjny Rockwell Blake. Anna Cymmerman w roli Corinny czarowała słuchaczy pełnym, ciepłym sopranem, doskonale prezentowała się także Agnieszka Dondajewska jako Madame Cortese.
Nie można pominąć basbarytonowego tercetu, czyli znakomitych Wojciecha Gierlacha (Lord Sidney), Andrzeja Witlewskiego (Baron Trombonok) i Jarosława Bręka (Don Profondo). W ten sposób trzeba by wymienić wszystkich wykonawców... Słowem, była to bardzo udana podróż, bo miło podróżuje się w dobrym towarzystwie.