Dworzec pełen tajemnic
To jak dotąd największe wydarzenie tego sezonu na scenach operowych w Polsce.
"Podróż do Reims" to osobliwe dzieło mistrza, ostatnie, jakie napisał do włoskiego tekstu. Mało która opera, a żadna Rossiniego, nadaje się równie dobrze do pokazania we współczesnym kostiumie.
To bardzo znaczące, bowiem ta dziwna opera skomponowana w Paryżu w 1825 roku na uroczystości związane z koronacją króla Karola X miała okolicznościowy charakter i z pozoru wydaje się być przypisana do określonego czasu i miejsca. Nie ma w niej tradycyjnej intrygi, akcja zaś sprowadzona jest do leniwego czekania na wyjazd. Z braku transportu do wyjazdu w końcu nie dojdzie. Żeby zrekompensować nieodbytą podróż do Reims, bohaterowie urządzają wielki bal, który jest metaforą sztuki zdolnej odmienić prozę życia i przełamać wszelkie narodowościowe podziały.
Takiego świata nie było
Współczesna inscenizacja w Teatrze Wielkim w Warszawie nikogo chyba nie wprawi w dyskomfort, zwłaszcza że Tomasz Konina skrzętnie skorzystał z możliwości, jakie daje libretto, i zbudował na scenie świat, jakiego w polskim teatrze operowym nie było. Miejscem akcji uczynił hol niewielkiego współczesnego dworca, choć elementy kostiumów i charakter zachowań postaci odsyłają myśl widza w lata 70. i gdzieś na południe Europy.
W poczekalni przewija się tyle postaci i historii, że można oglądać ten spektakl po wielekroć, za każdym razem odkrywając coś nowego. Reżyser wykorzystuje wątki zapisane w libretcie, dobu-dowuje nowe, nieme epizody, a wszystko rozgrywa symultanicznie na wielu planach, tworząc interesujące kontrapunkty i sięgając szczytów warsztatowej wirtuozerii. Wszystko zaś w tonie łagodnej ironii, zgodnej z intencjami Rossiniego - przedstawienie jest jednym z najzabawniejszych i najbardziej uroczych w polskiej operze od wielu lat.
Lepiej niż dobrze
Temperament twórczy reżysera nigdy nie stoi w sprzeczności z muzyką. Do najbardziej poruszających należy wielka aria szlachetnego Sidneya - pełne romantycznych, czystych uczuć słowa miłości kontrapunktuje w tle scena z prostytutką, z którą jeden z bohaterów bez zbytnich ceregieli znika w dworcowej toalecie. Uczuciowe rozterki i intrygi grają w "Podróży do Reims" pierwszoplanową rolę, co skrzętnie wykorzystał reżyser - malując społeczną panoramę, nasycił ją elementem ludzkim i kameralnym. Nawet w finałowej scenie balu, który przenosi bohaterów w sferę wyobraźni, reżyser wciąż pozostaje skupiony na intymnym świecie każdego z nich, każąc im krążyć po fantastycznym torowisku. Piękna, oniryczna scena nadaje nowy wymiar wszystkiemu, co oglądaliśmy wcześniej, choć nie oddaje może do końca głębi metafory, jaką kończy się "Podróż do Reims" - iście Pirandellowskiego rozważania na temat tajemnic i magii teatru.
Ludzki charakter udało się osiągnąć w tym przedstawieniu dzięki świetnej obsadzie. Wszyscy grają w tonie delikatnego pastiszu, ironicznie i zabawnie. Celuje w tym zwłaszcza hiszpański tenor Jose Manuel Zapata, którego kochliwy Kawaler Belfiore łączy wielki urok z wielkim cynizmem.
Drugi zagraniczny śpiewak w obsadzie - sławny amerykański tenor Rockwell Blake (Hrabia Libenskof) - to zupełne przeciwieństwo Zapaty: wokalna i aktorska szarża, w której lekkość ustępuje zgrywie, czyniąc z jego bohatera postać farsową. Jednak i on został świetnie przez reżysera wkomponowany w zespół, podobnie jak inna gwiazda w obsadzie - Ewa Podleś śpiewająca rolę Polki Melibei, wdowy po włoskim generale. Duet Blake i Podleś to w spektaklu popis rossiniowskiej brawury w wykonaniu, jakie można oglądać jedynie na największych scenach świata. Pozostałe role obsadzono młodymi polskimi śpiewakami, którzy z arcytrudnymi partiami Rossiniego poradzili sobie lepiej niż dobrze. Na największe uznanie zasługuje bas Wojciech Gierlach (lord Sidney), Edyta Piasecka w roli szalonej na punkcie mody Hrabiny Folleville, oszałamiająca nie tylko śpiewem, ale też prezencją, oraz Anna Cymerman w roli rzymskiej poetki Corinny.
Święto belcanta
Jeszcze kilka lat temu nie do pomyślenia było, żeby na polskiej scenie wystawić dzieło Rossiniego z dziesięcioma trudnymi partiami w równie udanym wykonaniu. Teraz było to możliwe dzięki kolejnej wizycie Alberta Zeddy, który dowiódł nie tylko swego dyrygenckiego kunsztu, ale też talentu pedagogicznego. To on wybrał obsadę z młodych śpiewaków. Zedda podchodzi do każdej frazy "Podróży do Reims" z taką miłością i oddaniem, że orkiestra gra pod jego batutą pięknym, zdyscyplinowanym dźwiękiem, wielu śpiewaków przechodzi samych siebie, a spektakl jest świętem muzyki jednego z największych mistrzów włoskiego belcanta. Szkoda, że Opera Narodowa zaplanowała w tym sezonie tylko dwa spektakle "Podróży do Reims".