Życie na dworcu ma sens
Różnymi przymiotnikami można by opisać najnowszą propozycję Opery Narodowej. Gdyby wybrać tylko jeden, to o "Podróży do Reims" firmowanej przez Alberta Zeddę i Tomasza Koninę należy powiedzieć, iż jest spektaklem wybitnym.
Zrekonstruowana po 150 latach od paryskiej prapremiery "Podróż do Reims" Gioacchina Rossiniego przeżywa niesłychany renesans popularności i wreszcie dotarła do Polski. Ta najdłuższa jednoaktówka w dziejach opery (prawie trzy godziny muzyki) jest z dramaturgicznego punktu widzenia opowieścią o niczym. Oto grupa osób postanawia wyruszyć do Reims na uroczystości koronacyjne Karola X, lecz nawet podróży tej nie rozpocznie. Wątłe libretto nie stanowi przeszkody, bo liczy się muzyka Rossiniego, której maestrii nie da się porównać z żadnym jego dziełem. A obdarzony wyobraźnią inscenizator potrafi dostrzec tu materiał na inteligentną zabawę.
Współczesny teatr chętnie więc sięga po "Podróż do Reims". To bowiem trudne, ale i wdzięczne zadanie, by - bawiąc się operowymi schematami i dodając pomysły własne - stworzyć autorskie widowisko. Tomasz Konina na kanwie libretta napisał własny scenariusz, przenosząc akcję do dworcowej poczekalni. Dworzec to niby realny, z zegarem odmierzającym czas do odjazdu, ale i operowo umowny. Zderzenie realności z konwencją ma szczególne znaczenie, bo bohaterom Koniny zamiar podróży uświadomi niemożność realizacji własnych marzeń, którym życie zapala czerwone światło. I groteskowa komedia zyskuje wymiar wręcz metafizyczny Dawno nie oglądaliśmy w naszej operze, zdominowanej przez inscenizatorów wizjonerów, tak drobiazgowej roboty reżyserskiej. Każdy - od głównych solistów po poszczególnych chórzystów - jest zindywidualizowaną postacią, której charakter podkreślają pomysłowe kostiumy. A pozornie bezładna krzątanina dworcowa ma sens, z minuty na minutę odsłaniając nam reżyserski zamysł. Kawaler Belfiore, zakompleksiony i nieatrakcyjny, długo siedzi na ławce niby bez celu, ale dzięki temu reżyser ukazuje przemianę, jaka dokonuje się w nim na widok pięknej Corinny. Miłośnik muzyki, baron Trombonok, wręczy dworcowemu grajkowi nuty, z których ten potem zagra Lordowi Sidneyowi. Baron uważnie słucha jego popisów i statyczna aria Sidneya nabiera życia. Odziany w skórzany płaszcz Hrabia Libenskof jest typem macho, więc zanim zaśpiewa, popija przy barze, a potem jak podstarzały kogut popisuje się wysokimi dźwiękami i nawet to, iż dysponuje nie najpiękniejszym głosem, ma znaczenie. Takich przykładów można by przytoczyć wiele i czasem tylko żal, że widz nie jest w stanie wyłapać wszystkich reżyserskich smaczków.
Równie atrakcyjna jest muzyczna strona spektaklu. Włoski mistrz Alberto Zedda kolejny raz dał w Warszawie popis swego kunsztu. Jak delikatnie i precyzyjnie pod jego batutą gra orkiestra, jak wyważone są proporcje brzmieniowe, jak czujnie dyrygent prowadzi solistów, by mogli zaprezentować się z jak najlepszej strony.
"Podróż do Reims" wymaga 18 bardzo dobrych śpiewaków. Nie wszyscy z nich reprezentowali tu ten sam poziom, ale każdy starannie przygotował swą partię. Klasą dla siebie była Ewa Podleś, która jako hipochondryczna Markiza Melibea daje popis komediowego aktorstwa. Jej wielki duet z Rockwellem Blakem (Libenskof) stał się mistrzowskim dialogiem, w którym oboje starają się przebić partnera wokalnymi ozdobnikami. Ładny rossiniowski głos prezentuje kolejny gość, Hiszpan Jose Manuel Zapata (Belfiore).
Ważne jest i to, że na warszawskiej scenie pojawiła się wokalna młodzież, która stara się równać do najlepszych. I często czyni to z sukcesem, jak choćby Edyta Piasecka w piekielnie trudnej arii Hrabiny Folleville, zaśpiewanej z wdziękiem, swobodą i z niezbędną porcją autoironii. Bardzo dobrze zadebiutowali na warszawskiej scenie Anna Cymmerman (Corinna) oraz Wojciech Gierlach (Lord Sidney). Ale nawet soliści drugiego planu - Magdalena Idzik (Maddalena), Mieczysław Milun (Don Prudenzio) czy Wojciech Parchem (Zefirino) - także potrafią zaznaczyć swą obecność.
Spektakl nie jest tylko zestawem solistycznych popisów, ale - tak jak chciał Rossini - mamy w nim wiele przykładów pięknego, wspólnego śpiewania. Gdyby tylko Tomasz Konina szybciej naprawił zaplanowaną awarię światła i początek czternastogłosowego ansamblu nie zabrzmiał w ciemnościach, satysfakcja z rozkoszowania się muzyką Rossiniego byłaby jeszcze pełniejsza.