NOWE WYZWOLENIE (W KRAKOWIE I W WARSZAWIE)
Kpiarz w krainie wieszczów - takim tytułem opatruje Henryk Vogler swój szkic o Mrożku, zamieszczony w programie przedstawienia, łączącego "Zabawę" i "Śmierć porucznika", w krakowskim Teatrze Kameralnym. O ile uogólniające i żartobliwe brzmienie tego sformułowania - odnoszącego się do Mrożka - wydaje mi się najzupełniej trafne, o tyle trudno mi się zgodzić z tą jego podbudową i treścią znaczeniową, jakie nadaje mu Vogler w całym swoim artykule. Traktuje on dramaturgię Mrożka jako zasadnicze przeciwstawienie się romantyzmowi, przy czym "Zabawa" stanowi według niego "jakby wielką polemikę z "Weselem", natomiast "Śmierć porucznika" jest "jakby rozprawą z filozoficzną problematyką "Reduty Ordona i Dziadów" Osiągnięte jest to oczywiście drogą persyflażu i parodii; Mrożek "zachowuje ściśle wszystkie cechy gatunku literackiego z danej epoki. Jego stylistykę, jego język i obrazowanie, jego zawartość myślową". Wydaje mi się, że zachodzi tu zasadnicze nieporozumienie. Pomijam już wątpliwości, jakie budzi zastosowana przez autora definicja romantyzmu, określonego między innymi jako "widzenie świata poprzez tradycje polegające tylko na skamielinach zastarzałych obrzędów i gestów"; sądziłabym raczej, że istotą romantyzmu - przynajmniej tego, jaki reprezentował Mickiewicz - była właśnie walka z różnymi "skamielinami", bunt przeciwko wszelkiej petryfikacji i tradycjonalnym stereotypom. Ale nie o definicję romantyzmu chodzi w tej chwili. Przede wszystkim wydaje mi się niesłuszne sprowadzanie do wspólnego mianownika dwóch pozycji tak różnych - i od strony formy i pod względem zawartości myślowej - jak Zabawa i Śmierć porucznika. Zabawa w swych środkach wyrazu stanowi w istocie jakąś współczesną replikę na Wesele; replikę niezmiernie finezyjną, utrzymaną w tonie nie tyle parodii, ile cieniutkiego i przewrotnego persyflażu, posługującą się nie powierzchniową i łatwą imitacją semantyki i obrazowania "modelu", lecz ewokacją jakiegoś podskórnego rytmu, utajonej melodii. Ale pod względem treści nie jest to bynajmniej "kompromitacja" Wesela, jak twierdzi Vogler; raczej transpozycja tego utworu w skali współczesnej. Prezentowany w Zabawie irracjonalizm odruchów, specyficzny stan zamroczenia, nastrój generalnej "niemożności", cechujące naszych dzisiejszych chuliganów, są przecież tylko powtórzeniem w odmiennej formie tych oparów psychicznych, które przytłoczyły wyobraźnię Wyspiańskiego, gdy spoglądał ciężkim sercem na tamtą, bronowicką "zabawę" sześćdziesiąt lat temu. Zabawę Mrożka można uważać za kompromitację - ale kompromitację pewnych chorobliwych przejawów naszej epoki; a czymże było Wesele, jeżeli nie olbrzymią kompromitacją swojego czasu? Zupełnie inaczej natomiast wygląda historia porucznika Orsona, alias Ordona. Przede wszystkim utwór ten, nawet w swej warstwie językowej, nie może być traktowany jako parodia stylu mickiewiczowskiego; trudno doprawdy zrozumieć, skąd wzięło się to przeświadczenie, które spotyka się w tak wielu - obok Voglera - wypowiedziach na temat tej sztuki. Przecież ze świecą nie znajdzie się w niej ani cienia jakichkolwiek elementów poezji mickiewiczowskiej - ani w prozodii, ani w wersyfikacji, czy w obrazowaniu. To jest raczej - znakomita zresztą - parodia stylu pewnych pseudo historycznych i pseudo narodowych "czytanek", mistrzowsko podchwycona synteza niezliczonej ilości owych literackich oleodruków, jakimi karmiły się generacje naszych dziadków i babek. A już na pewno nie można tego żartobliwego skeczu rozpatrywać w kategoriach "rozprawy z filozoficzną problematyką" poezji mickiewiczowskiej. Cóż to za rozprawa, która opiera się na jednym szczególe zgoła przypadkowym, nie mającym najmniejszego znaczenia nie tylko dla problematyki takiego utworu jak Dziady - co brzmi już zupełnie fantazyjnie - ale nawet dla istotnego sensu Reduty Ordona? Przecież fakt, że prawdziwy Ordon nie zginął przy wysadzaniu reduty, w niczym nie zmienia wymowy tego utworu. To, że Mickiewicz, pisząc go, nie wiedział o uratowaniu się bohatera, nie ma żadnego wpływu na "problematykę" wiersza; gdyby wiedział, napisałby inaczej parę linijek, prawdopodobnie z równym mistrzostwem, i zasadnicza treść pozostałaby taka sama. Nie o to chodzi, że Ordon zginął; chodzi o to, że wysadził redutę. Chodzi o problematykę samej walki, o sytuację, w której znajdował się ginący kraj, o wstrząsający obraz klęski narodowej pod naporem despotyzmu, przemocy i bezprawia. Oczywiście, nie znaczy to, że Śmierć porucznika jest jakimś "szarganiem świętości" w stosunku do zagadnienia tej walki, albo do poezji mickiewiczowskiej. W ogóle ich nie dotyka. Jest to po prostu żart - o charakterze raczej młodzieńczym - na który można sobie pozwolić z perspektywy oddalenia w czasie i całkowicie odmienionej rzeczywistości. Asumpt do niego dała przypadkowa omyłka; wyobraźmy sobie, że nie została popełniona. Czy przez to zmieniłoby się cokolwiek w tym programie filozoficznym i społecznym, którego rzecznikiem był Mickiewicz? I na czym wtedy oparłaby się cała "wielka polemika" Mrożka? Wydaje mi się zresztą, że ten, bardzo skądinąd uroczy i zabawny żarcik sceniczny, w budowie dramatycznej nie dorównuje innym tworom świetnego pióra Mrożka. Właściwie mógłby się doskonale obejść zarówno bez części I, określonej przez autora jako prolog, jak tym bardziej bez części ostatniej, nazwanej epilogiem. Prolog zabawny, ale o dowcipie dość łatwym, opiera się na stereotypowym i raczej nadużywanym przeciwstawieniu: kontrast między tzw. prozą życia jej poetycznym uwzniośleniem. Poeta (Mickiewicz) jest świadkiem autentycznej bitwy o redutę i odpowiednio ją przeinacza, notując na gorąco jej epizody. Zamvsł satyryczny nieco w tym wypadku zawodzi, ponieważ został tu objęty parodia nie tylko Poeta, ale i ten, który stanowić miał jego "kontrę" - tj. "autentyczny" Generał. Z chwilą gdy wszystko staje się bufonadą, stępia się ostrze szyderstwa, które powinno było godzić przede wszystkim w Poetę. Właściwy "dramat" rozgrywa się w środkowej odsłonie, w mieszkaniu Poety, podczas wyimaginowanego spotkania uczestników dawnych walk, uroczej narzeczonej bohatera, oraz samego nieszczęsnego Orsona, który, wbrew słynnym strofom Poety, żyje i chce się żenić. Ale nic z tego - uwieczniona przez Poetę fama jego bohaterskiej śmierci ciąży na nim przekleństwem. Ten akt jest bardzo udany, świetnie utrzymany w konwencji patriotycznego melodramatu; rozkoszny pastisz, pełen smakowitych aluzji literackich, rozbłyskujący co chwila dowcipem dialogu. Kończy się znakomicie: po ostatecznym przypieczętowaniu losu zmaltretowanego bohatera, który odchodzi "w siną dal", padają słowa: "...zważmy u siebie, że wygramy na ziemi, gdy wygramy w niebie". Kropka. Kurtyna zapada... i chyba nie powinna się już podnieść. Gdyż to, co oglądamy w epilogu - który trwa niemal tak długo, jak odsłona środkowa - to już jest formacja innego zgoła gatunku, innej proweniencji literackiej, innego smaku. Oglądamy raz jeszcze Orsona, który jako półtorawieczny z górą starzec dotrwał aż do naszej współczesności i dożywa dni swoich w więzieniu, w towarzystwie "wykolejonej młodzieży", wespół z którą - z desperacji nad zmarnowanym żywotem - chuliganił się i "bradiażył" ile wlezie. Wykolejona młodzież niestety niczym nie objawia swojego wykolejenia, po prostu milcząco statystuje, a sam Orson nudzi straszliwie widzów niekończącymi się skargami na swój los okrutny. Centralny moment tej odsłony: wywołanie ducha Poety i "dręczenie" go za pomocą prztyczków i szturchańców na modłę sceny "Złego Pana" i drapieżnych ptaków w Dziadach - może mieć wdzięk dla tych wszystkich, którzy lubią wspominać z rozczuleniem swoje czasy sztubackie. Któż z nas z własnych doświadczeń nie pamięta szkolnych parodii opartych na tejże właśnie scenie z "Dziadów", gdzie za pomocą sakramentalnych okrzyków "Nie znałeś litości, panie!", oraz "A kysz, a kysz!" wywierało się zemstę na którymś z belfrów lub "klasyków"? Ale to chyba naprawdę nazbyt już upupiona wersja "Wyzwolenia"...
* * *
W przedstawieniu krakowskim, złożonym z dwóch wymienionych tu pozycji, bez porównania lepiej wypadła "Zabawa", w której trzej Parobków znalazło doskonałych odtwórców w osobach Ryszarda Filipskiego, Antoniego Pszoniaka i Andrzeja Buszewicza. Ten akt miał napięcie, nastrój, klimat wewnętrzny; i miał aurę gorzkiego i raczej makabrycznego humoru. W "Śmierci porucznika" obronną ręką wyszedł prolog z bardzo zabawnie prowadzonym dialogiem Generała (Julian Jabczyński) i Poety (Antoni Pszoniak). W drugiej odsłonie znakomita scenografia (Daniela Mroza) obiecywała wiele swoim fascynującym i bardzo ciekawie wiążącym się z fakturą tekstu "nad-realizmem" (świetny motyw czarnych woluminów). Niestety, ani w układzie sytuacji, ani w wykonaniach aktorskich nie podchwycono tej tonacji. Brak było tu w ogóle jakiejś jednolitej koncepcji stylu; aktorzy, najwyraźniej pozostawieni sami sobie, ratowali się - jedni lepiej, inni gorzej - dość zewnętrzną farsowością. Nie nadaje się to zupełnie do gatunku mrożkowego humoru, który rozbłyska naprawdę dopiero wtedy, gdy przekazywany jest ze śmiertelną powagą. Najbardziej chyba utrafił we właściwy ton Ryszard Filipski jako Orson.
W przeciwieństwie do tego spektaklu, właśnie owa odsłona środkowa zalśniła jak prawdziwy klejnocik dowcipu, wdzięku i smaku w realizacji warszawskiej - na scenie Teatru Dramatycznego. Reżyseria Aleksandra Bardiniego poszła w odmiennym kierunku niż krakowska - i dzięki temu wygrała. Tekst Mrożka przekazany został z lekkością i polotem, ale bardzo serio - tylko z leciutkim, delikatnym zmrużeniem oka. Mieszkanie Poety, z wdziękiem stylizowane na "prawdziwe" wnętrze paryskie z epoki (scenografia Jana Kosińskiego), stało się terenem najbardziej wzniosłego i melancholicznego konwentyklu. Wykonawcy - wręcz znakomici; był to rzadko spotykany brawurowy "koncert parodystyczny". Przede wszystkim Edmund Fetting - z niezwykłym taktem artystycznym, ze świetnym wyczuciem delikatnej, a zabójczo kąśliwej kpiny, zarysowujący pastelowy pastisz Poety. I jakaż mistrzowska charakteryzacja! A obok niego wyborny, soczysty, ale ani trochę nie przeszarżowany, Generał Janusza Paluszkiewicza; tryskający weną komiczną szalenie śmieszni i doskonale zróżnicovani Major I (Ryszard Barycz) i Major II (Wiesław Gołas); bardzo zabawny, jako uroczysta parodia Starego Wiarusa Solskiego - Marian Trojan; i wreszcie pełna uroku i parodystycznego dowcipu Zosia Lucyny Winnickiej (w znakomicie wystylizowanym na "dziewczę polskie" kostiumie). Podobał mi się tu również śmiertelnie uroczysty i patetyczny Józef Duriasz jako Orson.
Jaka szkoda, że po tym znakomitym akcie nastąpił jeszcze ów nieszczęsny epilog! Co prawda część wdowni bawiła się i teraz bardzo dobrze; nie mogę tego powiedzieć o sobie. Mimo że ozdobiły go dwie znakomite - niestety, tylko epizodyczne - role: Redaktora (Stanisław Jaworski) i Klucznika (Aleksander Dzwonkowski). Cóż robić: bądźmy wdzięczni i za to. Zawsze choć kawałek autentycznego Mrożka nam się ochapił.