Powrót Żydówki
Kto by pomyślał, że aria "Rachelo, kiedy Pan w dobroci niepojęty..." była kiedyś popularnym szlagierem nuconym na ulicach Warszawy, Poznania czy Lwowa, skoro dzisiaj nawet pośród bywalców operowych mało kto w ogóle pamięta o istnieniu "Żydówki" Jacquesa Halevy'ego, i to nie tylko u nas, ale także we Francji - ojczyźnie jej autora?
A przecież owa "Żydówka" to jedno ze sztandarowych dzieł zrodzonego w epoce romantyzmu gatunku nazwanego później "wielką operą historyczną", bijące w swoim czasie rekordy popularności przy udziale największych śpiewaków, których kreacje z tej właśnie opery, utrwalone na płytach - gdy nastała era fonografii - sprzedawano w wielu tysiącach egzemplarzy.
Inna sprawa, że cały ten operowy gatunek w drugiej połowie XX wieku - a może nawet już niedługo po I wojnie światowej - odszedł, wydawałoby się na zawsze, do lamusa historii. Odbiorcy sztuki zaczęli się interesować tzw. nową rzeczowością i odmienną od romantycznej muzyczną estetyką. Zabrakło też niezbędnych dla właściwego odtwarzania dzieł z gatunku "wielkiej opery " śpiewaków o wyjątkowych możliwościach głosowych, jak też środków na bogatą, monumentalną wystawę.
A jednak w ostatnich czasach niektóre z tych dzieł powracają znowu do życia scenicznego i to nawet niekoniecznie dlatego, że dzisiejsza publiczność poczęła od nowa gustować w ich muzycznej wartości (której zresztą w wielu wypadkach nikt nigdy nie kwestionował), ale w ogromnej mierze dlatego, że ich treść dramatyczna okazuje się nieść w sobie motywy także i dziś zadziwiająco aktualne. Dotyczy to, dla przykładu, niektórych dzieł Ryszarda Wagnera; dotyczy także (przy zachowaniu właściwych proporcji) "Żydówki" J. Halevy'ego.
Przypomina o tym we wstępie do programu dyrektor poznańskiego Teatru Wielkiego Sławomir Pietras: "Nietolerancja, antysemityzm, różne odmiany ludzkiej wrogości, ksenofobia i niechęć do narodowych mniejszości to ciągłe czkawki problemów społecznych na wschód od środka Europy - i nie tylko". Z tą też myślą (i pamiętając też o świetnych tradycjach tego dzieła na polskich scenach) zdecydował się na wystawienie w kierowanym przez siebie teatrze "Żydówki", której libretto w bardzo wyrazisty i przejrzysty sposób te właśnie sprawy porusza, tyle że akcję lokuje w XV wieku, podczas sławnego soboru w Konstancji. Zrobiono też wiele, aby przedstawienie to wypaść mogło możliwie okazale. Piękne są kostiumy zaprojektowane przez Ryszarda Kaję, bardzo też efektowne dekoracje - dzieło przybyłego z Włoch Michała Znanieckiego, który również interesująco wyreżyserował całe przedstawienie (jakkolwiek nie wszystkie jego fragmenty, np. w trzecim akcie, wypadają jednakowo przekonująco, a taneczna bachanalia w tymże akcie zupełnie nie przystają do klimatu całości). Pięknie, jak to zwykle w Poznaniu, śpiewają chóry, dobrze też na ogół (może poza uwerturą) gra orkiestra pod batutą Antoniego Grefa.
Cóż jednak z odtwórcami wspaniałych partii solowych? Tutaj, co tu dużo mówić, mieliśmy trochę niedosytu, gdyż na dobrą sprawę tylko znakomity Romuald Tesarowicz w potężnej basowej partii kardynała de Brogni i wybitnie utalentowana młoda sopranistka Iwona Hossa jako księżniczka Eudoksja byli w stanie w pełni sprostać stawianym przez to dzieło wymaganiom. Przyznać jednak trzeba, że śpiewający partię żydowskiego złotnika Eleazora Michał Marzec zebrał zasłużone brawa za wspomnianą już na samym początku słynną arię z IV aktu, a Ewa Iżykowska potrafiła stworzyć głęboko wzruszającą postać nieszczęśliwej Racheli.
W sumie więc można chyba mówić o sukcesie, a odwagi - pogratulować. Gdzież bowiem w końcu szukać dzisiaj tych prawdziwych wielkich bohaterskich tenorów i pełnych blasku dramatycznych sopranów? A jeżeli ich nie ma, to czy rzeczywiście na zawsze trzeba wyrzec się myśli o wystawianiu całego szeregu ważnych i ciekawych pozycji repertuarowych?