Fredro w zgodzie z konwenansem
Aż wierzyć się nie chce, że po prapremierze "Męża i żony" zarzucano komedii, "że jest nadto wolną", a Franciszek Kisieliński w liście do autora obawiał się, "aby naszemu ministrowi oświecenia nie przyszła chętka zakazać jej grania". Dziś historia pewnego czworokąta, w którym małżeństwo uzupełnione zostało przyjacielem domu i pokojówką, w swej warstwie obyczajowej mocno trąci myszką. I nie dla frywolnego opisu obyczaju sięgają po tę wczesną sztukę (autor, w chwili gdy ją pisał, nie miał jeszcze lat trzydziestu) Aleksandra {#au#207}Fredry{/#}. "Mąż i żona" to zgrabnie napisana komedia z bardzo wyraźnie zarysowanymi charakterami, pełna błyskotliwych powiedzeń i złotych myśli (sławne jest "Trzeba więc jechać, bo moda minęła/ Z piątego aktu sądzić o dobroci dzieła").
Krzysztof Zaleski inscenizując w Teatrze Powszechnym "Męża i żonę" nie tylko nie próbuje w najmniejszym stopniu "uwspółcześniać" tekstu hrabiego Fredry, ale wręcz podkreśla jego anachronizm i "niedzisiejszość". Pozy, stroje i zachowania aktorów są jak ze starych sztychów, mamy nawet przemożne wrażenie, że reżyser i aktorzy chcą pokazać widzom, że oto grają starą sztukę w pełnej zgodzie z obowiązującym konwenansem. Celuje w tym zwłaszcza Piotr Machalica w roli Alfreda - "robi miny", kokietuje, przymila się w całkowicie staroświecki sposób. Ten sposób potraktowania roli znacznie wzmocnił jej komizm.
Również Krystyna Janda zagrała Elwirę całkowicie inaczej niż wszystkie dotychczasowe role w Powszechnym (krytyka często zarzucała jej powielanie jednego sposobu gry). Elwira jest płaczliwa, rozkojarzona, pogubiona. Trochę gorzej jest z postacią męża, hrabiego Wacława. Janusz Gajos zagrał go chyba zbyt nonszalancko, na jednym gburowato-mrukliwym tonie. Zaś Justysia Joanny Żółkowskiej pozbawiona została uroku i powabu, które zastąpiły tylko spryt i przebiegłość.