Mali ludzie
Przypomnienie o Roku Fredrowskim, który chyłkiem dobiegł końca, nie jest ani dowodem roztargnienia, ani tym bardziej braku taktu. Tak się bowiem złożyło, że ów okrągły jubileusz 200-lecia urodzin Aleksandra hr. {#au#207}Fredry{/#} przeszedł bez większego echa. Owszem, odbyły się okolicznościowe sesje naukowe, na których przypominano zasługi Zawsze Obecnego, a także zadano pytania w rodzaju "Jak to grać". Jedyna możliwa odpowiedź to słówko "dobrze". W tym nijakim Roku pokazano kilka przedstawień mniej lub bardziej udanych i jedno naprawdę znakomite - "Męża i żonę" w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego na Małej Scenie warszawskiego Teatru Powszechnego.
Chwała Krzysztofowi Zaleskiemu. Potwierdził on, że jeśli starannie przeczytać tekst i znaleźć znakomity zespół, który cieszy się swoją pracą, to wtedy bez "pomysłów", interpretacyjnych udziwnień można sprawić, że tekst Fredry objawia całe swoje bogactwo i ładunek komizmu.
Przedstawieniu w Teatrze Powszechnym towarzyszy śmiech, ale nie ten dobrotliwy, tak często przypisywany Fredrze, ale śmiech sarkastyczny, gogolowski. Postacie oglądane na scenie nie budzą sympatii, najwyżej politowanie. Jest to świat ludzi głupich i małych. Nuda i pustka życia sprawiają, że romans, najczęściej płytki i bez znaczenia staje się jedyną rozrywką. Zaleski, bardzo uważnie czytając tekst, nie zatuszował ani jednej skazy charakteru postaci sztuki. Mówi się czasem, że hrabia Wacław, ów Mąż jest jeszcze najsympatyczniejszą i najmądrzejszą postacią. Zaleski kompromituje go każąc przemowę o przewagach wobec młodzieży i niezłomnym zaufaniu do żony wygłaszać tonem zadufka, któremu ani w głowie jakiekolwiek wątpliwości. I komu to mówi ów mądry Wacław? Młodzieńcowi, który właśnie przyprawia mu rogi, i to aż dwie pary! Zaiste, mądry ten Wacław.
Po premierze odezwały się głosy, że obsada jest za stara, że to role dla młodych aktorów, na co wyraźnie wskazuje tekst. Zaleski pokazał jednak "Męża i żonę w dziesięć lat po ślubie", a więc znudzone sobą małżeństwo, które już nie może na siebie patrzeć. Mamy to wokół siebie, proszę uważnie rozejrzeć się wśród znajomych.
Wbrew narzekaniom malkontentów trzeba stwierdzić, że przedstawienie w Teatrze Powszechnym stoi na bardzo wysokim i wyrównanym poziomie. Aktorzy sprawili widzom wielką radość, a także kilka miłych niespodzianek. Pierwsza z nich to Elwira w wykonaniu Krystyny Jandy. Ta rola każe przypuszczać, że Janda wraca do teatru - już nie jako "naturszczyk" z dyplomem PWST, ale jako aktorka coraz bardziej świadoma swoich środków wyrazu. Jeszcze trochę zostało w niej nieznośnej maniery neurotyczki, kanciastych gestów, które tu jednak stały się walorem. Tak zachowuje się Elwira - kobieta świadoma przegranej, płaczem odreagowująca zmarnowane życie u boku niekochanego męża, która uczepiła się kochanka jak powój. Wlepia w niego teraz błagalne spojrzenia, a namiętne przemowy kierowane do Alfreda mogą tylko sprawić, że młody kochanek nie wytrzyma i weźmie nogi za pas.
Motorem komedii Fredry, a także przedstawienia Zaleskiego jest panna służąca, czyli Justysia. Przyzwyczailiśmy się, że subretka w sztuce to młode dziewczątko, rozszczebiotane i niekoniecznie mądre. U Zaleskiego jest inaczej. Nie ma różnicy wieku pomiędzy panią a sługą. Sługa, ubrana nie gorzej od pani szarogęsi się w domu i postępuje ze zbytnią jak na swą pozycję śmiałością. Niekonsekwencja? Nie, to logika przedstawienia. Elwira i Justysia wyszły już z wieku podlotków, a w tekście Fredry pada często przeoczana informacja, że wzrastały razem. Są też przyjaciółkami z dawnych lat, nie dziwi więc owa śmiałość stroju i zachowania Justysi. Postać stworzona przez aktorkę to nie żadna pierwsza naiwna, która całą intrygę uruchomiła niechcący. Joanna Żółkowska pokazuje nam kobietę zaprawioną w miłosnej wojnie podjazdowej, bezlitosną i pozbawioną złudzeń. Jej wzrok to nie spojrzenie "zza rzęs firanek", ale bezlitosne taksowanie partnera, rozglądanie się za zdobyczą. Zawsze postawi na swoim. W ostatniej scenie komedii, gdy Wacław wyprawia Justysię do klasztoru, Fredro każe jej zalewać się łzami. Justysia Żółkowskiej fuka jak wściekła kotka i już wiemy, że z klasztoru nici i że to tylko chwilowa porażka tej niebezpiecznej kobiety. Nie daj Boże wpaść w tej delikatne rączki.
Wpadł w nie Wacław Janusza Gajosa. Lubię oglądać tego aktora, bo każda zagrana przez niego rola pokazuje rozwój jego talentu. Słowo "kreacja" mocno się ostatnio zdewaluowało, ale wobec tego Wacława jest nieodzowne.
Gajos precyzyjnie wydobył wacławową głupotę, a ta pyszałkowatość, grubiaństwo wobec żony, końskie zaloty do Justysi każą nawet przypuszczać, że to galicyjski hrabia świeżej daty. Być może niedawno kupił sobie tytuł, aby błyszczeć nim w mieście.
Gajos najlepiej ze wszystkich radzi sobie z Fredrowskim wierszem. Brzmi u niego najbardziej naturalnie. Średniówki i kadencje nie są dlań nieznośnym wędzidłem, lecz naturalnym sposobem mówienia postaci. Tak podawany wiersz pokazuje całe bogactwo sponiewieranej ostatnio polszczyzny.
Niespodzianką był też Alfred w intrepretacji Piotra Machalicy. Jest to debiut tego aktora w rolach klasycznych, debiut udany i dobrze rokujący na przyszłość. Alfred, wyraźnie młodszy od reszty bohaterów, nie jest żadnym lwem salonowym ani tygrysem pożerającym niewieście serca. Romans z mężatką zdarzył mu się być może po raz pierwszy, stąd jego pewność siebie - pierwszy sukces ma przecież za sobą, a kolejnym, właściwym celem jest Justysia! Alfred daje sobą powodować, ale minie parę lat i będziemy mieli nowego Wacława. Z przedstawienia Zaleskiego wynika bowiem morał, że stosunki między ludźmi, oparte na obłudzie i fałszu, są jak samonapędzająca się maszyna, wciągająca coraz to nowe ofiary. Wszyscy się przepraszają, ale odnosimy wrażenie, że rzecz rozpocznie się na nowo, może w innej konfiguracji. Ta historia to czworokąt nierównoboczny, a jutro? Trójkąt? A może inna figura?
Perypetie owego małżeńskiego czworokąta mają swojego obserwatora, który nie wtrąca się, widzi wszystko, ale z jego pozornie obojętnej miny można wyczytać, co sądzi o obyczajach salonu. To Kamerdyner, grany przez Gustawa Lutkiewicza, aktora wybitnego, który chyba po raz pierwszy w swej karierze zagrał postać trzeciego planu. To jest sprawdzian klasy artystycznej i ludzkiej. Lutkiewicz swoim epizodem udowodnił prawdę, że miejsce honorowe jest nie tam, gdzie je wyznaczają, ale tam, gdzie posadzony umie pokazać swoje znaczenie. Rola Kamerdynera w "Mężu i żonie" jest takim właśnie miejscem honorowym Gustawa Lutkiewicza.
Znakomity ten Fredro. Wciąż żywy i zabawny. W Powszechnym na podłodze, w przejściach i przed proscenium, w najbardziej niewygodnych pozycjach siedzą 16-17-letni widzowie i zarykują się ze śmiechu. Dowód niezbity, że to młode pokolenie chce nie tylko MTV i "Popcornu", ale jest w stanie akceptować także klasykę. Klasykę podaną w tradycyjnej formie. Ale jak? Tak jak zrobił to Zaleski.
Rok Fredrowski już poza nami. Zostało zeń przedstawienie Zaleskiego, który ustawił artystyczną poprzeczkę na poziomie rekordzistów. Niestety do tej pory reszta sezonu to falstarty i nieudane podejścia.