Artykuły

Edyta Herbuś: Nic nie muszę, dużo chcę

Edyta Herbuś staje się świadomą siebie artystką. Jako aktorka, na scenie mierzy się z najtrudniejszymi tematami dla kobiety: relacją z matką, własnymi ambicjami, toksycznym związkiem i oczekiwaniami innych.

Kilka dni po premierze głośnej "Diwy", w której zadebiutowałaś jako aktorka teatralna, wrzucasz na facebooka beztroskie zdjęcia z truskawkowych pól. Babcia, dziadek, radość, luz. Premiera "Diwy" to ważny moment. Pierwsza główna rola teatralna.

- Denerwowałam się przed spotkaniem z publicznością. Przez wiele tygodni intensywnie pracowaliśmy nad spektaklem z reżyserem Grzegorzem Kempinskym i Małgosią Bogdańską, z którą gram. Reakcja widzów przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wszyscy byli wzruszeni. Kiedy zaczęli bić brawo na stojąco, popłakałam się jak dziecko. Ten wyjazd do Kielc do babci był powrotem do korzeni. Spędzałam tam w dzieciństwie każde wakacje. Każdy sezon truskawkowy. Niedawno wspominaliśmy z dziadkiem, jak zbierałam je jako dziewczynka, chcąc zarobić na lekcje tańca. Śmieliśmy się, że moja pracowitość wzięła się właśnie z tego pola.

Często jeździsz poprzytulać się do babci?

- Kiedy tylko mogę, choć chciałabym częściej. Z babcią łączy mnie wyjątkowa więź, to jedna z najważniejszych kobiet w moim życiu. Ma na imię Otylia, mówimy na nią babcia Tola. Piękna kobieta, piękna dusza. Niedawno świętowaliśmy chrzciny córeczki mojego brata; pomagałam babci się stroić, dobierałyśmy biżuterię do ubrania. Patrzyłam na nią i podziwiałam jej siłę, pogodę ducha i elegancję. To u niej takie naturalne, niewymuszone. Moi dziadkowie wkrótce będą obchodzić 60-lecie małżeństwa. Całe życie razem, żyjąc zgodnie z rytmem natury. Wychowali gromadę dzieci, wnuków, teraz cieszą się prawnukami. "Jak się czujesz, dziadziu?", spytałam w drodze powrotnej z uroczystości. "Niczego więcej mi do szczęścia nie trzeba", odpowiedział. "Mam wszystko: jesteście wy, ochrzciliśmy Zuzię, najadłem się dobrych rzeczy, porozmawialiśmy...".

Są z Ciebie dumni?

- Przeżywają. Babcia przyjeżdża czasem na moje spektakle, zbiera zdjęcia, wycinki z gazet. Wspiera mnie w każdym momencie. Pokazała mi też szufladkę z kolekcją pocztówek, które przysyłam jej z podróży. Mówi, że czasem chwali się nimi koleżankom. To mnie wzrusza. Łączy nas silna więź.

Twój tata był tak wzruszony na premierze "Diwy", że prawie nie mógł mówić.

- Tak, widziałam to, czułam całym sercem. Bardzo się cieszę, że był przy mnie podczas premiery. Cenię jego zdanie. Tata jest cudny, ma zawsze otwarte serce. Urzeka tym ludzi. Lubią go wszyscy. Jest człowiekiem uczciwym, który zawsze mówi prawdę. Woli milczeć, niż powiedzieć coś dla zasady. Nasza rozmowa po premierze to był jeden z bardziej wzruszających momentów w życiu. Wiem, jak to przeżywał razem ze mną. Choć pamiętam też chwile, kiedy w przeszłości potrafił sprowadzić mnie na ziemię jednym spojrzeniem. Za to też jestem mu wdzięczna. Nauczył mnie radości i doceniania małych rzeczy.

Tata jest muzykiem. To jemu pierwszemu, mając dziewięć lat, zwierzyłam się ze swoich artystycznych planów. Potraktował je poważnie, uwierzył. Czułam, że dla niego istotne jest to, czego ja chcę. A ja najbardziej na świecie chciałam występować na scenie. Któregoś dnia wracając ze szkoły do domu, zobaczyłam informację, że na moim osiedlu powstaje szkoła tańca. Weszłam na zajęcia i tak się wszystko zaczęło.

Twoim nauczycielem tańca w Kielcach był Robert Kupisz. Dziś on jest projektantem, Ty aktorką, zupełnie jakbyście się spotkali w innych wcieleniach.

- Podoba mi się taka interpretacja, (śmiech) Ostatnio właśnie śmieliśmy się, że mamy podobnego życiowego "speeda", a przeżytymi doświadczeniami moglibyśmy obdarować kilka osób. Lubimy wspominać nasze kieleckie czasy. Ćwiczyliśmy wtedy po kilka godzin dziennie. Robert był ostrym trenerem, bardzo wymagającym, rozwijaliśmy się tanecznie w szalonym tempie. Małgosia Nita, nasza druga trenerka, swoją łagodnością wprowadzała równowagę w tej tanecznej rodzinie. Bywało, że spędzaliśmy z trenerami więcej czasu niż z własnymi rodzinami.

Ile miałaś lat, kiedy przyjechałaś do Warszawy? Byłaś dorosła?

- Osiemnaście. Byłam już wtedy samodzielna, miałam wytyczony cel i charakter żołnierzyka, który maszeruje po swoje. Czy byłam dorosła? Nie wiem. Wystarczająco, żeby dać sobie radę, nie mając zaplecza finansowego. Planowałam wyjazd do Londynu, gdzie czekał na mnie już pokój w mieszkaniu koleżanki. Do Warszawy przyjechałam na trzy dni odwiedzić przyjaciółkę. Przechodziłam obok Odeonu, gdzie odbywał się casting. Weszłyśmy. Wygrałam pierwszą reklamę. Poznałam tancerzy, którzy akurat otwierali artystyczną grupę - "Chodź do nas!". Zadzwonił Agustin Egurrola: "Robimy z Voltem sylwestra z gwiazdami w TVP1, słyszałem, że jesteś, zapraszam, jutro startujemy z próbami". Nie dotarłam wtedy do Londynu. Warszawa okazała się ciekawsza.

Przyjechałaś ze swoim ówczesnym chłopakiem, Tomkiem Barańskim?

- Nie, Tomek został w Kielcach. Akurat wtedy nie układało nam się najlepiej. Może też dlatego wyjechałam... Potem zatęskniliśmy za sobą. Byliśmy bardzo zżyci. Poznaliśmy się jako dwunastoletnie dzieciaki. Przetańczyliśmy razem 20 lat. Szliśmy przez życie razem, za rękę. To była więź nie do rozdarcia, czasem nawet próbowaliśmy to zrobić i jakoś nigdy się nie udawało, (śmiech) Dziś jesteśmy oboje w szczęśliwych związkach i nadal się wspieramy, jak rodzina. Jestem bardzo dumna z każdego sukcesu Tomka. Turnieje tańca to nie tylko wyścig, ciężka praca. To, co my widzimy, to wystawne stroje, o których marzą małe księżniczki.

Muszę o nie spytać! Została Ci z tamtych czasów ukochana sukienka?

- Kiedyś nie było mnie stać, żeby zamówić gotową sukienkę i błyszczeć na parkiecie jak inne koleżanki. Razem z mamą kombinowałyśmy, żeby strój był efektowny, ale małym kosztem. Często same szyłyśmy moje kostiumy. Moja ulubiona taneczna sukienka to ta, w której wygrałam Eurowizję. Ozdobiłam ją całą kamykami Swarovskiego, aż po same brzegi. Śmieję się, że spełniłam swoje zaległe dziecięce pragnienie, aby błyszczeć na parkiecie. Mogłabyś poprzestać na byciu tancerką.

Miałaś w tej dziedzinie dobrą pozycję, nawet mistrzostwo. Apetyt rośnie w miarę jedzenia?

- Tak, taki mam charakter. Mogłam zostać w Kielcach, otworzyć szkołę tańca, miałam pozycję i byłam rozpoznawalna. Mogłam nadal dawać pokazy, lekcje tańca. Ale miałam w sobie głód, potrzebę, żeby pójść dalej, rozumieć więcej. Przyszedł czas na kolejny krok, we właściwym kierunku.

A skąd wiedziałaś, gdzie jest właściwy kierunek?

- Słucham intuicji. Ona nie zawodzi. Wiem to od dziecka. Dlatego nie był to Londyn, ale Warszawa. Właściwe dla nas miejsce to takie, z którego czerpiemy najwięcej siły, satysfakcji, radości. Jestem za tym, żeby nie poddawać się przeciwnościom, tylko je przezwyciężać. Nawet jeśli czasem wiąże się to z chwilami samotności. Pamiętam z domu w Kielcach swoje solowe wędrówki: do szkoły, na tańce, do domu, na tańce. Przez długi czas byłam taką Zosią samosią. I nawet zbudowałam w sobie przekonanie, że to jest super.

Potem okazało się, że bycie Zosią samosią nie jest tak do końca super?

- Ważne, żeby umieć przebywać samemu ze sobą, żeby się wyciszyć, usłyszeć i zrozumieć swoje potrzeby. Ale przekonanie, że jedyną opcją jest samotna walka, jest ograniczające. Kiedy poczułam się zmęczona ciągłym wyścigiem i rywalizacją, zrezygnowałam z turniejów. To było po wygranej Eurowizji. Zaczęłam wtedy pracować zespołowo, żeby móc dzielić się pasją i radością. Dlatego tak cenne są dla mnie spektakle, nad którymi pracujemy wspólnie. Taniec współczesny też pokazał mi inną perspektywę. Dziś kojarzy mi się z wolnością, improwizacją, wariacją, ale już nie z rywalizacją.

Od dwóch lat grasz w coraz bardziej odważnych i autorskich spektaklach. Przed "Diwą" było "Barocco" w Teatrze Studio. Na czym polegała Twoja odwaga?

- Praca przy "Barocco" była przeciwieństwem moich dotychczasowych doświadczeń z tańcem i ciałem. Polegała na szukaniu sensu, a nie tylko piękna. Do ostatniej chwili nikt poza reżyserką, Anią Godowską, nie wiedział, jak będzie wyglądał kształt ostateczny. Ja, zawsze perfekcyjnie przygotowana, musiałam się zmierzyć z niepewnością w obecności publiczności! Tak się siłowałam, że na próbie generalnej strzeliła mi torebka stawowa w stopie. Dzień przed premierą. Ogarnęła mnie panika. Wszystko gotowe, tyle pracy, dziewczyny czekają, a ja zawiodłam. Na ostrym dyżurze niemal nakrzyczałam na lekarza, że przecież musi być sposób, premiera musi się odbyć. Za wszelką cenę. Usłyszałam, że jedyny sposób to zamrożenie tej nogi tak, żebym w trakcie tańca nie czuła bólu, ale też swojego ciała. Wiązało się to z tygodniami rehabilitacji po odzyskaniu czucia. Zostałam z tą decyzją sama. Dużo mnie to kosztowało. Ale intuicja mówiła "odpuść". To był chyba pierwszy raz, kiedy nie sterroryzowałam siebie po to, żeby nie zawieść innych. Przełożyliśmy premierę. I jeszcze coś: na premierze najbardziej zaskoczyła mnie mama, która dotąd rzadziej oglądała mnie na scenie. Po zakończeniu spektaklu, nie czekając, aż zamilkną brawa, wybiegła na scenę, żeby mnie mocno przytulić. Chyba nigdy nie widziałam jej tak rozentuzjazmowanej. Powiedziała mi potem, że to była jakaś nagła silna potrzeba, która zagłuszyła wszystko wokół. I jak tu nie kochać teatru? (śmiech) Potem, kiedy intensywnie próbowałam do "Diwy" i jednocześnie opery "Powder Her Face" mama czasem po kryjomu, pod moją nieobecność wpadała do mojego mieszkania, żeby ugotować mi ciepłą zupę.

Na ile postać Lany w spektaklu "Diwa", czyli serialowej aktorki, która konfrontuje się z matką, jest Tobą?

- Jest w niej pewien rodzaj okrucieństwa, który jest mi obcy, ale nie na tyle, żebym nie umiała tego wykreować na scenie. Lubię ją za to, że mi przypomina, że nie ma przeszkód, których nie da się pokonać. Nawet jeśli pozornie nic nie sprzyja, nie znaczy, że trzeba się poddać. Trzeba iść po swoje.

Za chwilę minie 1O lat od Twojego pierwszego występu w "Tańcu z gwiazdami". Jak dziś widzisz siebie z tamtych czasów?

- Ta nagła popularność była dla nas oszałamiającym doświadczeniem. To była potężna energia, niesamowita siła. Nikt z nas się tego nie spodziewał. Byliśmy sobie bliscy. Pamiętam tryliardy godzin spędzonych na trenowaniu i najlepsze balangi co tydzień po "lajfie". Wszyscy się zakochiwali w swoich partnerach i romansowali beztrosko, jak na koloniach. A mówiąc serio, "Taniec z gwiazdami" pokazał mi nowe możliwości, był też szansą, żeby zaprzyjaźnić się z publicznością.

W show-biznesie można w ogóle pozostawać sobą? Chyba tylko to ma sens. Prawda. Reżyser "Diwy" rozbawił wszystkich na premierze, mówiąc: "Wyrzućcie telewizory i chodźcie do teatru". Ale Ty bez telewizji nie byłabyś dziś w teatrze. Tego przecież nie wiemy... Zaskoczyło mnie, że Mariusz Treliński pierwszy raz zobaczył Twoją "Diwę" dopiero na premierze. Nie prosiłaś go o rady, nie pomagał Ci w budowaniu roli?

- Po pierwsze, ufałam reżyserowi, po drugie, to świetny tekst. Podobała mi się wizja, czułam się bezpiecznie jako aktorka. Miałam potrzebę przygotowania mojej pierwszej roli teatralnej samodzielnie. Po spektaklu czekałam podekscytowana na reakcję Mariusza... lubię niespodzianki. Przecież łatwiej byłoby Ci skorzystać z tego, że Mariusz Treliński jest obok, z jego rad. Chciałam zrobić to po swojemu, ale po mojemu, to nie znaczy łatwiej, (śmiech)

A jaka była jego opinia?

- Był dumny. Wzruszenie publiczności było naprawdę wielkie.

Kilka miesięcy wcześniej, w Operze Praskiej tańczyłaś w spektaklu Mariusza Trelińskiego, "Salome". Przez dwa miesiące przygotowywaliście ten spektakl w Pradze. To był dla Was wyjątkowy czas?

- Lubimy takie wyjazdy, bo mamy wtedy więcej wspólnych chwil. Pracujemy razem nad spektaklem na próbach, po próbach i tworzymy jednocześnie naszą przestrzeń domową. W Warszawie każde z nas ma swoje mieszkanie. Chodzimy za to na randki, bardzo zresztą udane, (śmiech)

Jak wygląda Twoje mieszkanie?

- Nieduże, przytulne, czarno-białe. Jedna przestrzeń z zagospodarowanymi kącikami. Na ścianie olbrzymi storczyk. Raczej bez zbędnych przedmiotów. Jest sporo pamiątek z podróży, płyt i książek. Wielki stół z bukietem świeżych kwiatów, przy którym często zasiadam z przyjaciółmi. Lubię im gotować i biesiadować do późna.

Kiedy Cię słucham i czytam o tych nowych spektaklach, rolach, odkryciach, mam wrażenie, że niesamowicie się rozwijasz. Ciągle. Jaki wpływ ma na to Mariusz Treliński?

- Staram się w życiu rozdzielać sprawy zawodowe od prywatnych. Ale mamy z Mariuszem wspólne pasje, to pewnie nie jest bez znaczenia. Pochłaniamy filmy, jeździmy co roku na Nowe Horyzonty do Wrocławia, gdzie oglądamy po pięć filmów dziennie i potem o nich dyskutujemy, a czasem się kłócimy. Nie twierdzę, że to nie wpływa na moją wizję aktorstwa, ale zawodowo każde z nas idzie swoją drogą.

Kobiety, które są w związkach z wielkimi artystami, często pozostają w ich cieniu. Zajmują się ogarnianiem wspólnego życia. Potrafiłabyś tak? Nie sądzisz, że można wspierać partnera, nie wyrzekając się siebie?

- My tak funkcjonujemy. Nie nadawałabym się do związku, w którym zamykam swoje marzenia w pudełeezku ze złotą kokardką, bo nam, kobietom, wpaja się, że najważniejszy jest mężczyzna. Miłość to wspólna przestrzeń, gdzie pragnienia obojga partnerów są tak samo ważne. Tak, Mariusz jest wybitnym reżyserem, tak, podziwiam go, wspieram i niezwykle cenię jego spektakle, ale moja premiera jest tak samo ważna, i kiedy ja potrzebuję wsparcia, Mariusz też jest przy mnie. Jesteśmy zawodowo na zupełnie innych etapach. Łatwo byłoby się ogrzewać w świetle takiej osoby jak on, ale ja mam inny charakter i inne potrzeby. Chcę świecić swoim światłem. Wtedy jestem szczęśliwa. Poza tym myślę, że fajniej jest mieć w swojej kobiecie partnerkę, a nie tylko fankę.

Jest coś, co w życiu jeszcze musisz? Musisz mieć dzieci?

- Czy coś muszę? Nie. Ale jeszcze dużo chcę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji