Z pomysłem scenografa
W setną rocznicę występów Sary Bernhardt na scenie Opery Warszawskiej w sztuce Victoriena Sardou (prototypie libretta do opery Pucciniego) Teatr Wielki wystąpił z czwartą w swych dziejach, a trzecią po wojnie inscenizacją "Toski".
To jedno z najpopularniejszych dziel operowych ma u nas piękną tradycję. Toskami bywały nasze najlepsze śpiewaczki: melomani pamiętają zwłaszcza Teresę Żylis-Garę i Teresę Wojtaszek-Kubiak. Jest więc z czym porównywać, tym bardziej, że większość większość z nas widziała rzymską realizację "na żywo" latem tego roku.
Po tym spektaklu w autentycznych wnętrzach, o określonych w libretcie godzinach i z udziałem najwspanialszych śpiewaków świata - na każdą nową "Toskę" patrzymy inaczej.
Mariusz Chwedczuk tworząc scenografię odciął się od autentycznych wnętrz. Przy filmowaniu w plenerze sytuacja jest łatwiejsza: można przechodzić z kamerą z miejsca na miejsce. Scenografia jest statyczna, zwłaszcza jeśli nie chce się używać sztucznych w efekcie, choć wygodnych zapadni i obrotówek.
Wszystkie akty najnowszej "Toski" dzieją się więc na dwóch poziomach: w akcie I - na rusztowaniu, gdzie Cavaradossi maluje, i na poziomie kaplicy: całość oglądamy od tyłu ołtarza, zatem kończące akt nabożeństwo odprawia się gdzieś za dekoracjami, a Scarpia może rzucać swe złowrogie myśli na pierwszym planie, w naszą stronę. Akt II dzieje się na schodach prowadzących do sali balowej Pałacu Farnese i pod schodami, w ciemnych lochach Scarpii. Akt III - w celi więziennej znajdującej się bezpośrednio pod tarasem (na który musi wyjrzeć Cavaradossi, by zaśpiewać o gwiazdach, i na którym odbywa się jego egzekucja).
Wszystko to jest ładne i dramaturgicznie uzasadnione. Ale śpiewaków momentami nie słychać. Soliści Teatru Wielkiego nie dysponują niestety siłą głosu podobną solistom z rzymskiej realizacji.
Joanna Cortes (Tosca) jest w dobrej formie, Sylwester Kostecki (Cavaradossi) ma ładną barwę głosu, czego nie można powiedzieć o Zbigniewie Maciasie (Scarpia), któremu brak żyłki aktorskiej. Pod względem muzycznym (poza kilkoma fragmentami) spektakl jest zwarty dzięki pewnej ręce Tadeusza Wojciechowskiego (powrót na scenę Wielkiego po 10 latach; właśnie "Tosca" była jego wielkim sukcesem w operze kopenhaskiej, z którą jest związany).
A jednak czegoś nam tu nie dostaje. Może tak już będzie z każdą następną "Toską"? Trudno rywalizować z plenerami rzymskimi, z minimikrofonami we włosach, z Catherine Malfitano i Placido Domingo...