Artykuły

Trzeba zadbać o widza

- Nie muszę być dyrektorem artystycznym opery w Łodzi. To duży zaszczyt, który mnie spotkał po 30 latach pracy, ale nie mam zamiaru z nikim walczyć - mówi nowy dyrektor KAZIMIERZ KOWALSKI.

Dariusz Pawłowski: Jak długo zastanawiał się pan nad tym, czy ponownie objąć dyrekcję Teatru Wielkiego w Łodzi?

Kazimierz Kowalski: - Zastanawiałem się chyba cztery razy na przestrzeni ostatnich lat. I były to zastanowienia związane z propozycjami. Teraz myślałem trzy dni, a propozycję dostałem od dyrektora naczelnego teatru, Wojciecha Skupieńskiego. Chcę, by do czerwca zapełniła się widownia, bo od Teatru Wielkiego w Łodzi odzwyczaili się widzowie. I cokolwiek byśmy pisali o poziomie przedstawień, to w naszym teatrze, w którym pracuję od 30 lat, sytuacja z publicznością nie wygląda zadowalająco. Przed Nowym Rokiem byłem na "Napoju miłosnym" i zobaczyłem, że na widowni jest 200 osób. Wydało mi się smutne, że takie dzieło nie ma swojej publiczności. Kłopot jest też z innym pięknym przedstawieniem - "Adriana Lecouvreur", bo zbliża się jego premiera studencka, a sprzedaż biletów jest dramatyczna. A nie chcę odwoływać przedstawień, bo nie jest to moim celem.

Czy w związku z tym będzie pan ingerował w repertuar?

- Można zmienić repertuar, ale dopiero w marcu czy kwietniu, a nie teraz, gdy są poukładane premiery. Generalnie jestem tu po to, by znowu zadbać o widza. I mówię jasno, że na krótki okres. Ponieważ mam swoją satysfakcjonującą pracę, która daje mi spełnienie artystyczne i nie tylko.

Czy po nominacji ma pan poczucie satysfakcji, radości, czy też jest pan raczej przerażony?

- Wszyscy się zmieniamy: i wewnętrznie, i zewnętrznie. Gdy 12 lat temu na dyrektora artystycznego i naczelnego teatru powołał mnie ówczesny wojewoda Andrzej Pęczak, była to ogromna radość, uciecha, wydawało się, że możemy przestawiać zamki. Nie spodziewałem się, że wszystko potoczy się tak, jak się potoczyło. Choć nic sobie nie mam do zarzucenia, bo teatr wyprowadziłem z ogromnego długu, na widowni było 96 procent zajętych miejsc na każdym przedstawieniu, był to najbardziej odwiedzany przez publiczność teatr w Polsce. Ale nie każdemu takie prowadzenie teatru się podobało, były też rzeczy przykre dla mnie. Zarzuty dotyczyły poziomu artystycznego, a przecież to sprawa osobista każdego: i artysty, i redaktora, i kierowcy ciężarówki. Spełniłem wymogi, ponieważ gdyby spektakle się nie podobały, ludzie by nie przyszli.

W swoim programie artystycznym będzie pan stawiał raczej na klasykę czy też poszukiwał, eksperymentował?

- Chciałbym przyjść z synem, tak jak przychodziłem z rodzicami, na taki "Straszny dwór", w którym jest polskość, uroda, bo dookoła tyle rzeczy brzydkich, że chcę w teatrze odpocząć. Można klasykę z nowoczesnością łączyć: spektaklami pięknymi i dla ucha, i dla oka są "Lukrecja Borgia" i "Adriana Lecouvreur". Brakuje mi opery tradycyjnej, ale decyduje widz, i jeśli chce nowatorskich rzeczy, to niech je ma.

Czy są takie tytuły, które koniecznie chciałby pan pokazać na łódzkiej scenie?

- Nie. Mam opery, które lubię, ale nie traktuję ich jako propozycji repertuarowych. Propozycje muszą być zaakceptowane przez łódzką publiczność. Wiem, co publiczność łódzka akceptuje i pan pewnie myśli, że chcę wystawić "Barona cygańskiego". Owszem, operetka w Wielkim jest potrzebna. Ale zależy jaka operetka, kto ją będzie robił i kto ją zaśpiewa. I tu pojawia się sprawa następna: dobór artystów do ról. Jestem pierwszym złym przykładem: nie może być tak, że partię Zbigniewa w "Strasznym dworze", 20-letniego młodzieńca, śpiewa starszy, pomarszczony, 55-letni pan, jakim jestem. A śpiewam ją, bo nie ma innego Zbigniewa. Doprowadzę do tego, że obsada ról z naszych artystów będzie taka, że jak przyjdzie młodzież do teatru, to będzie z przyjemnością patrzyła na Stefana, Hannę, Zbigniewa, Jadwigę, że zostaniemy przy "Strasznym dworze".

Będzie pan więc zwalniał czy zatrudniał nowych artystów?

- Mamy wspaniałych artystów, trzeba tylko poszukać wśród naszej młodzieży takich osób, które mogą i potrafią się czegoś nauczyć. Liczę też bardzo na moją współpracę z Akademią Muzyczną w Łodzi. Możliwe, że w naszym teatrze będzie nie 200 osób, ale 600 czy 700. Stanie się coś takiego, co nas wszystkich ucieszy.

Sam pan jest artystą, więc wie pan, że z artystami trudno się pracuje. Czy będzie pan zwolennikiem twardej ręki, czy raczej porozumienia?

- Mam na tyle komfortową sytuację, że niczego nie muszę. Jestem dyrektorem Polskiej Opery Kameralnej, sam sobie sterem, księgową, wszystkim. Mam zobowiązania związane z tą działalnością, której nie zarzucę. Nikt nie będzie mnie też posądzał o to, że wykorzystuję stanowisko do realizacji prywatnych zamierzeń. Będę miał mniej czasu, ale własnego, dla dziecka. Z artystami jest tak, że każdy solista jest dla siebie najlepszy. Myślę, że nie jest problemem, kto jest najlepszy, tylko organizacja pracy. Aby każdy był w pracy spełniony. To trudne, ale wydaje mi się, że do zrealizowania.

Czy pod pana dyrekcją Teatr Wielki będzie równie często przygotowywał spektakle na wyjazdy zagraniczne?

- To ogromny problem. Dla mnie, jako dla Kazimierza Kowalskiego, nie dyrektora, to nie ma żadnego sensu. Przed 12 laty miałem, wydawało mi się, poważne kontakty impresaryjne z agencjami w świecie. Ale świat się zmienił. Kiedyś w Niemczech było niemożliwe, by mercedes się zepsuł. Teraz to może się stać. Jeśli są to więc poważne kontrakty, znaczące pieniądze dla teatru i satysfakcja artystów, to jestem za. Natomiast jeśli są to wyjazdy ze znakiem zapytania, to dla mnie jest to sytuacja niekomfortowa. W teatrze są już zaplanowane dwie realizacje gdzieś tam, których nie mogę zerwać, bo nie chcę skandalu. Lecz dopilnuję, by inne realizacje były bardziej przemyślane i korzystne dla całego zespołu. Rozumiem, że do słabych pensji w teatrze trzeba dorobić. Ale z drugiej strony, jeśli się gra wyjazdowo "Aidę" w Amsterdamie w 36-osobowym składzie chóru, to dlaczego tak się nie gra w Łodzi? Bo u nas, gdyby w chórze w "Aidzie" nie było 70-80 osób, byłby skandal.

Chciałby pan sam coś wyreżyserować w łódzkim teatrze?

- Nie, choć mam ogromne doświadczenie. Nie zamierzam być posądzony o to, że chcę być jakimś wizjonerem. Do czerwca zamierzam zaproponować realizacje do końca następnego sezonu. Poukładam też plan, bo się na tym znam: tak, by artyści byli zajęci, by nikt nie narzekał, że nie ma co robić, by nikt nie mówił, że ktoś chce go zwolnić. Co z tego wyniknie, nie wiem, bo podejrzewam, iż z końcem obecnego sezonu lub z początkiem nowego będę miał tak sfrustrowany żołądek, że powiem "dziękuję", ale plan zostawię. Powtarzam: nie muszę być dyrektorem artystycznym opery w Łodzi. To duży zaszczyt, który mnie spotkał po 30 latach pracy, ale nie mam zamiaru z nikim walczyć.

A jak ocenia pan kondycję baletu łódzkiej opery?

- Dobrze, że pan o to pyta. Nie powiem, iż znam się na wszystkim. Ale jako 8-letnie dziecko zaczynałem naukę w operze w szkółce baletowej. I dlatego balet jest mi bliski, cenię tancerzy, bo wiem, jaką mają ciężką pracę. Za poprzedniej kadencji wydawało mi się, że jeśli zrobię szefem baletu osobę wywodzącą się z tego teatru, znakomitego tancerza Włodzimierza Traczewskiego, to on będzie dla tych ludzi wszystkim. Różnie to wyszło. W końcu profesor Traczewski zrezygnował. Niepokoi mnie stan baletu, ale na razie zostawmy ten temat otwarty.

Pojawiły się sygnały, że Teatr Wielki może być teatrem narodowym. Czy pan będzie się starał, by tak się stało?

- Słyszałem, że teatr mógł być narodowy. Nie znam bliżej sprawy, ponieważ z moją żoną, która jest dyrektorem wydziału kultury w Urzędzie Marszałkowskim, nie rozmawiałem nigdy na temat Teatru Wielkiego, bo wtedy byłby rozwód. Wiem, że jest możliwość skorzystania z takiej możliwości, ale to musi zrobić dyrektor Skupieński. Jeśli to będzie w mojej kompetencji, to przecież nie może być inaczej: lepiej mieć pieniądze niż ich nie mieć.

Powiedzmy na koniec o konkretach, które pojawią się w najbliższym czasie w repertuarze "Wielkiego".

- "Mały kominarczyk" w reżyserii Roberta Skolmowskiego i "Aida" w reżyserii Marka Weiss-Grzesińskiego. Dyrekcja pragnęła jeszcze dwóch premier: baletowej i operowej. Na razie nie wiem, czy możliwości teatru na to pozwolą.

Operowa to "Carmen" w reżyserii Piotra Trzaskalskiego?

- Tak, ale istotą jest nie tylko reżyser, lecz i realizacja muzyczna. Nie chcę, by wszystkie opery w teatrze dyrygowała ta sama osoba, a nie jest łatwo zdobyć innego wybitnego dyrygenta na 2-3 miesiące przed realizacją.

Czy chciałby pan coś nowego zaśpiewać w "Wielkim"?

- Nie, bo nie chcę być posądzonym o to, że jako dyrektor załatwiam swoje sprawy. Mam już rolę życia: to Don Pasąuale w operze "Don Pasąuale" [na zdjęciu], która jest w repertuarze Polskiej Opery Kameralnej. I jeśli będziemy z nią blisko Łodzi, w Pabianicach lub Kutnie, to zaproszę czytelników Dziennika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji