Zbrodnia miłuje wszystkie twe uczynki...
Le theatre est mort; vive le theatre! - wrocławski Teatr Polski, mimo nieszczęścia, jakie go dotknęło (w styczniu spłonęła cała widownia), ani na chwilę nie przerwał działalności. Najnowszą premierę, "Romea i Julię" Szekspira, pokazał w gotyckim wnętrzu bernardyńskiego kościoła. Ceglana nawa bazyliki przemieniała się w zaułki średniowiecznej Werony.
Ulicami tego miasta rządzą ludzie chorzy z nienawiści - tacy jak Tybalt, nienawidzący chłodno, wręcz krystalicznie (niezła rola Krzysztofa Bauma) i łotrzyk Mercutio, którego uczucie jest bardziej żywiołowe, lecz niemniej zapiekłe. Sceny, w których ludzie Monteków i Capuletów krążą wokół siebie jak stada głodnych wilków, zionąc do siebie pierwotną, plemienną nienawiścią, należą do najlepszych w całym przedstawieniu. Nastrój zimnej grozy znakomicie podkreśla muzyka Zbigniewa Karneckiego.
Tej wszechogarniającej, lodowatej nienawiści przeciwstawiają się Romeo i Julia, którzy zdołali ją w sobie pokonać miłością. Swoim uczuciem chcą obdarować cały świat, chociaż ten wcale tego nie pragnie.
Miłość dwojga kochanków z Werony jest z góry skazana na niepowodzenie. Julia cały czas chodzi w czerni, a biała ślubna suknia wnet okazuje się śmiertelnym całunem. Romeo nosi dyżurny strój romantyka - ciemne spodnie i białą, rozpiętą na piersiach koszulę. Jak w klasycznej tragedii, każde posunięcie zbliża go do katastrofy, gesty przyjaźni wbrew woli przemieniają się w śmiertelne ciosy. Ciążące nad skłóconymi rodami fatum jest nieprzejednane. - Zbrodnia miłuje wszystkie twe uczynki, a zaślubiony jesteś klęsce - zauważa brat Wawrzyniec.
Przedstawienie oparte jest na roli Julii. Jolanta Fraszyńska wykazała się niepospolitym talentem tragicznym. Drobna, szczupła, gra z wielką ekspresją. Partnerujący jej Robert Gonera jest wyraźnie zgaszony, wyciszony - nie widać w nim iskry szaleństwa, której oczekiwałoby się od romantycznego kochanka. Wulkan uczuć Julii trafia zatem trochę w próżnię. Jej samotność jest tym samym większa i bardziej tragiczna.
Spektakl Tadeusza Bradeckiego, mimo iż dobry, miejscami nawet bardzo, nie jest dziełem wybitnym. Widać rzetelną robotę reżyserską, poprawność ale i pewną akademickość. Czegoś w nim zabrakło - w stateczności i kompozycyjnej precyzji chyba zagubiono sens i istotę tragedii, ową starogrecką katharsis, dzięki której widz, po przejęciu się losem bohaterów, wychodził z teatru z czystym sercem, moralnie lepszy.