Piekło Edwarda Bonda
"OCALENI" Edwarda Bonda na scenie Teatru Polskiego są bez wątpienia sporym wydarzeniem teatralnym ze względu choćby na wagę poruszanych problemów i ich społeczny rezonans. Nie bez znaczenia jest także i ten fakt, że spektakl umożliwia poznanie twórczości postępowego pisarza angielskiego, jednego z ciekawszych i głośniejszych na Zachodzie.
"Ocaleni" mają charakter scenicznego reportażu, rejestrującego bez komentarza pewne zjawiska i procesy społeczne.
Sztuka posiada jakby dwa wątki, ściśle ze sobą powiązane: "rodzinny" i nazwijmy go - "środowiskowy". Niejednemu widzowi może się ten drugi wydać - jeśli spojrzy nań dość powierzchownie - serią obrazków ukazujących w sposób brutalnie jaskrawy społeczny margines. W istocie jest inaczej. Aby Bonda kuracja "wstrząsowa" odniosła skutek, widz musi wniknąć w pewne zjawiska i procesy społeczne zachodzące przede wszystkim w łonie społeczeństw burżuazyjnych.
Ideologia sukcesu, tak ogromny wpływ wywierająca na Zachodzie powoduje chorobliwą rywalizację, dążenie do celu za wszelką cenę. Zaspokojenie aspiracji przerasta jednak często możliwości poszczególnych jednostek. "Odtrąceni" i "przegrani" szukają odwetu na tych, którym się powiodło. Rodzi się postawa agresywna wobec wszystkich. Niezrozumienie własnej sytuacji, osamotnienie powodują frustrację, która z kolei rodzi agresję. Wynaturzenie zresztą to naturalny jakby wytwór zachodniej cywilizacji, która ceni jednostkę agresywną wobec przedmiotu działania.
Agresja młodocianych w sztuce Bonda jest produktem społeczeństwa dorosłych. To ich właśnie atakuje przede wszystkim autor. Młodzi są tylko pretekstem. Bonda nie tyle (albo nie tylko) interesuje społeczny margines, myśli o gwałtach i zbrodniach wojennych, o zamachach, zbrojnych przewrotach. Tam okrucieństwo osiąga swój pułap, choć dopuszczają się go zwyczajni ludzie.
Scena ukamieniowania dziecka to metafora, która odnosi się wprost do świata dorosłych. Ofiarą w sztuce jest maleńkie dziecko nie dlatego, żeby mord wydał się bardziej ohydny, ale dlatego, że w pojęciu wyrostków osesek to "nieczłowiek". Tak jak "nieludźmi" byli więźniowie obozów koncentracyjnych, czy mieszkańcy wioski My Lai. Młody Len (główny bohater) zadaje pytania niczym reporter, który na zimno chce ukazać anatomię zbrodni: "Co czułeś, jak zabijałeś?" - pyta Freda. "Jak tam było?" - nagabuje ojca swej dziewczyny, kiedy rozmawiają o II wojnie światowej. ,,Raczej spokojnie, spokojniej niż dziś" - słyszy odpowiedź. "Przynajmniej u nas" - precyzuje Len. "Nie, wszędzie" - pada kolejna odpowiedź.
Celem ataku Bonda jest agresja pod wszelką postacią. Agresja wielka i mała, piekło wojny i piekło domowego zacisza. Wątek "rodzinny" łączy się więc z wątkiem "środowiskowym". Zachowań agresywnych uczą się młodzi chłopcy w gronie rodzinnym, w świecie dorosłych. Dostrzegają tam nietolerancję, brak uczuć, wzajemną obcość i nienawiść. Brak więzi, emocjonalnych powiązań prowadzi do izolacji psychicznej. Wtedy poszukuje się namiastki uczuć choćby w przelotnych kontaktach seksualnych. Stressy, frustracje, uczuciowa oziębłość, agresja psychiczna - dobrze znane są psychologom, psychiatrom, seksuologom na całym świecie.
Reżyser Andrzej Witkowski przyjmuje koncepcję widowiska zasadzającą się na pewnej umowności. Dzieli scenę na dwa plany: na jednym (dalszym) rozgrywa wątek "rodzinny", na drugim (bliższym) - wątek "środowiskowy". Dynamicznym, rozbuchanym scenom młodzieżowym przeciwstawia zwolniony, monotonny nieco rytm życia rodzinnego. W tym zespołowym spektaklu wszystkie role są dobre, choć nie ma wybitnych. Jerzy Schejbal, Waldemar Kotas, Jerzy Mitka i Andrzej Bogusz grają członków młodzieżowego gangu. Są wystarczająco zróżnicowani w wyglądzie i wystarczająco odindywidualizowani w reakcjach, zachowaniach. Jacek Polaczek kolejną rolą dowiódł, że jest aktorem wielce już dojrzałym, technicznie sprawnym. Jest daleki od operowania szablonem, który łatwo narzucić na pozytywną w gruncie rzeczy postać. Stąd też czysto ludzkie reakcje Lena nie posiadają jeszcze wyrazistej motywacji, bo nie są przez niego samego w pełni uświadamiane. Wreszcie Marzena Trybała obok scen znakomitych (choćby ta z "radiotajmsem") ma niezbyt przekonywające (np. spotkanie w kawiarni). W sumie jednak tworzy rolę, która w jej dorobku jest z pewnością znacząca.
Reżyserską koncepcję wspiera konsekwentnie scenograf, który zamyka bohatera wątku "rodzinnego" w małej klatce, dość umownie oznaczającej tradycyjny livingroom. Dekoracja taka, ograniczając widowiskowość drugiego planu jest komentarzem plastycznym określającym sytuację psychologiczną bohaterów. Klatka, w której się oni znajdują stwarza stan osaczenia, uwikłania we wzajemnych układach i powiązaniach, podkreśla także położenie bez wyjścia. Z drugiej strony scenografia (ogromna rama) jest jakby zrobionym z tektury gigantycznym ekranem telewizora. W ten sposób reżyser i scenograf stawiają nas, dość przewrotnie, w sytuacji swych bohaterów, którzy "złączeni" wspólnym odbiorem mass-mediów odzyskują na moment wewnętrzny spokój i ład. Są ocaleni. Ale to pozór tylko. Wspólna czynność w istocie oddziela ich jeszcze bardziej siebie, jeszcze bardziej czują się samotni i sobie obcy. To "złączenie" przy pomocy drewnianej skrzynki stanowi jakże ostrą i wielce wymowną pointę spektaklu. Milczenie, które zalega, jest w istocie przeraźliwym krzykiem. W tym momencie spada kurtyna. "Trzeba mieć duży takt, by skończyć trzeci akt" - jakby powiedział Witkacy. Uderzenie jest zbyt mocne, aby ktoś z widzów pozostał obojętny. A to już sukces dla współczesnego teatru nie lada.
"Ocaleni" w swym wątku "rodzinnym" dotykają spraw, które także bezpośrednio nas dotyczą.
Zresztą na łamach "Życia Literackiego" toczy się dyskusja pod wielce znamiennym hasłem "Eros i agresja", w której uczestniczą znani naukowcy i publicyści. Koresponduje też ona znakomicie z poznańskim spektaklem. Ale - na dobrą sprawę - wystarczy tylko zerknąć do "Kulis". W rubryce "Kronika rodzinna" odnajdziemy wiele podobnych "życiowych" obrazków, jak w sztuce Bonda, które - jeśli zgłębić ich sens - odkrywają przerażające dno "życia rodzinnego" i między ludzkich kontaktów. Jeśli życie staje się dla nas czasami piekłem a brutalność i cynizm czynią nasze piekło - jak słusznie ktoś powiada - piekłem bez godności, to sami jesteśmy temu winni. Sztukę Bonda należałoby zatem polecać jako rodzaj społecznej terapii.