Otchłań
Ta pani zrobiła karierę. Zaledwie wysiadłem z pociągu w Poznaniu już mi o niej opowiedziano. Za parę dni znów o niej przeczytałem w "Polityce". Głośno zaprotestowała podczas przedstawienia i z loży prosceniowej rzuciła na scenę krzesłem. Czy w Teatrze Polskim w Poznaniu miejsca w loży prosceniowej sprzedaje się publiczności? Bo na przykład w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie jest to loża dyrekcyjna...
Incydent zdarzył się na przedstawieniu "Ocalonych" Edwarda Bonda; podobno jest regułą, że parę osób spośród publiczności wychodzi z sali podczas spektaklu, sam tego nie widziałem, sala chwilami zamierała tylko. Nasza publiczność nie jest przyzwyczajona do manifestowania uczuć, w teatrze i gdzie indziej. Stosunek do sztuki nie bywa u nas spontaniczny, lecz w połowie wyrozumowany, a w połowie zabobonny. Może to, co mnie się nie podoba, okaże się wielkie - i wyjdę na durnia? Albo przeciwnie, to co mnie się podoba, okaże się marnotą? W każdym razie coś się musi zawsze okazać, aby czytelnik albo widz zdobył się na reakcję mniej lub więcej własną. Jeśli zaś nic się nie okazuje, albo nie zdążyło się jeszcze okazać, publiczność zachowuje się jak sparaliżowana konwenansem. Dlatego, występ owej pani sprawił takie wrażenie. Niebywałe, cudowne - zachwycają się realizatorzy. Bardzo prawidłowe, tylko tak dalej, skandalizujcie - podjudza w "Polityce'"... jeden z tłumaczy utworu. Zdradza też uprzejmie, który z warszawskich teatrów zamierza wystawić sztukę Bonda, a więc gdzie będzie należało pójść zarówno ze snobizmu, jak w oczekiwaniu ewentualnych ekscesów.
Wprawdzie "Ocalonych" po premierze zdjęto z afisza w Londynie i dopiero w parę lat później, po zniesieniu cenzury widowisk, przywrócono na scenie (oglądaliśmy ten spektakl teatru Royal Court w Warszawie), jednak szmerek sensacji wywoływany wokół poznańskiego przedstawienia nie wydaje się zdrowy. A już szczególnie zachęty jednego z tłumaczy (przełożyli sztukę Stanisław Barańczak i Sławomir Magala). Nie w tym rzecz bowiem, żeby skandalizować widownię. Gdyby tylko o to chodziło, można by zapewne znaleźć utwory pikantniejsze lub bardziej wyuzdane. A gdyby o skandalizowanie widowni chodziło teatrowi, należałoby go przywołać do porządku przypominając, kto pokrywa większy procent rzeczywistej ceny jednego biletu, widz czy mecenas. Na szczęście nie ma potrzeby o tym przypominać. Sensację próbują czynić żądni czytelników dziennikarze, a nie teatr, który wyprzedaje komplety. "Ocalonych" zaś potraktował nadzwyczaj serio, poważnie, nie pozwalając sobie nawet na praktykowane kiedy indziej, w kilka tygodni po premierze, brawury aktorskie.
Dwa szoki sprawia ta sztuka publiczności teatralnej. Po pierwsze, jej język - u nas znany doskonale z tramwajów, ulicznych kiosków z piwem, lecz nigdy dotąd w takiej obfitości "kuchennej łaciny" nie występujący na scenie. W Anglii szok był większy, bo dla publiczności West Endu był to w dodatku język nieznany. Drugi wstrząs stanowi scena porzucenia niemowlęcia przez młodą matkę i ukamienowania go przez grupę zdziczałych chuliganów za milczącym przyzwoleniem równie młodego ojca dziecka, który nie bardzo wiedział, co ma począć z fantem podrzuconym przez dziewczynę. Za te scenę właśnie sztukę zakazano grać w Londynie.
Te drastyczności są jawną prowokacja autora. Ale czy nie większą drastycznością jest to co dzieje się potem? Mianowicie wszystko, jak zwykle w życiu, wraca do normy, szarej, powszedniej nudy, do banalnych i bezsensownych kłótni, zadręczania się o drobiazgi, jak gdyby to, co się stało najokrutniejszego, nigdy w ogóle nie istniało. Bond powtarza prawdę odwieczną, dobrze już przewałkowaną przez literaturę. Tyle że okrucieństwem swoim, brutalnością języka i wyobraźni dodał tematowi nieoczekiwanej ostrości i - gdyby można tak cynicznie powiedzieć - świeżości. Takiej jednak świeżości, która widzów odrętwia przerażeniem. Czy to jest prawda, czy to jest możliwe, że na takim właśnie świecie i wśród takich ludzi żyjemy?
Prawdziwa sztuka nie jest zwyczajnym zwierciadłem, raczej takim z gabinetu osobliwości, które pomniejsza lub powiększa, wypacza i zaostrza obraz konwencjonalny. Dulska także nie była przeciętną obywatelką młodopolskiego Krakowa czy Lwowa. Dlatego została w teatrze. Nie z powodu swych cech, lecz dzięki dość grubemu wyrysowaniu ich przez autorkę. Innymi słowy, dzięki literackiej kompozycji dulszczyzny. Czy "Ocaleni" zostaną także? Sądzę, że tak. Otwierają bowiem przed nami otchłań tępego egoizmu, brutalnej obojętności wobec drugiego człowieka. To już nie sartre'owskie "piekło to inni". Piekło jest w nas, ponieważ "innych" nie ma; nie chcemy, nie umiemy, albo nie potrafimy ich dostrzec. Mijamy ich jak kamień przydrożny, albo kopiemy jak kamień leżący na drodze; jedyny to przecież stosunek do bezpańskiego kamienia.
Przedstawienie wyreżyserował Andrzej Witkowski. Z tego okrucieństwa i bezwstydnej nagości duchowej bohaterów, po pierwszym szoku zetknięcia się z nimi, potrafił wprowadzić jakąś obrzydliwą, dręczącą, odpychająca - lecz jednak poezję. Dał przedstawieniu ten konieczny cudzysłów, który mówił za niego: oto dzieje się przed wami sztuka na wasz obraz i podobieństwo, czy rozpoznajecie się w niej? Ci, którzy się rozpoznają, wychodzą lub ciskają krzesłem. Inni siedzą w straszliwym milczeniu, bojąc się uwierzyć, że znaleźli się już tak blisko otchłani.