Przed i po próbie
Autotematyzm dramaturgii współczesnej, nader często delektującej się własną teatralnością, nie jest wynalazkiem naszych czasów. Topos teatru świata, jak wiadomo, pierwszy ustanowił Seneka w "Liście moralnym" do Lucyliusza, a pięknie ujął Epiktet: "Pamiętaj, że jesteś aktorem grającym rolę w widowisku scenicznym, a do tego w takim widowisku, jakie spodobało się dramaturgowi ułożyć; w krótkim - jeżeli krótkie, w długim - jeżeli długie". Potem motyw zbierał coraz obfitsze żniwo, bo tak naprawdę nie o teatr tu i aktorów szło, ale o Najwyższego Reżysera i o Człowieka, poddanego jego woli. Z tego motywu wysnuł swoje niezrównane autos sacramantales Calderon ("Wielki teatr świata"), Szekspir pułapkę na myszy w "Hamlecie", a po latach i latach w końcu Dorst swego Feuerbacha.
Pokusa przyłączenia się do tego wielkiego zaciągu, w którym objawili się najwięksi z największych spośród piszących dla teatru, zżera początkujących dramaturgów, skrycie marzących o sukcesie. Toteż najchętniej pisują o teatrze, albo tak im się przynajmniej wydaje, próbując przy okazji odsłonić Wielkie Mechanizmy i Niezauważone Prawdy. Wiem coś o tym, bo mam za sobą podobne grzechy młodości - w "Monodramie na list", który przeszedłszy zwycięsko próbę druku szczęśliwie nigdy nie ukazał się na scenie, też zameldowałem się pod sztandarem teatru świata.
Sztandar to wszakże wielce wymagający, właśnie ze względu na niezwykle zobowiązującą tradycję, znaczoną nazwiskami mistrzów. Wiadomo, że młodzi nie mają skrupułów. Gorzej idzie doświadczonym, ale też próbują.
Jak Bergman, mistrz psychologicznej kamery, który podjąwszy ten temat - jak się zdaje frapujący od lat dyrektora Romualda Szejda - jednak zawodzi. Opowiada bowiem o duchowych rozterkach reżysera i jego aktorek, najwięcej uwagi poświęcając konkurencji, jaką dla aktorki zawsze jest życie. Niestety, opowiada banały, nie przekracza pułapu refleksji felietonowych, a to jednak za mało, aby zapewnić utworowi odpowiedni ładunek emocji. Aktorzy dokładają starań, aby uwiarygodnić niepokoje bohaterów (w coraz wyższej aktorskiej formie prezentuje się Romuald Szejd). Ale tak naprawdę tylko na chwilę, kiedy na scenie przypominającej wybieg dla modelek pojawia się Joanna Szczepkowska, komunały nabierają głębszej treści. Tak, tak, niełatwo opowiadać o teatrze, nawet "Po próbie".
A przed? Też nie idzie jak z płatka. Anthony Swerling, Anglik mieszkający w Szwecji i piszący z wyboru po szwedzku, w "Dziwce z Harlemu" przedstawia casting (wypisz wymaluj jak Dorst). Przybywa dziewczyna starająca się o rolę i dokonuje cudów, aby spodobać się komisji. Trzeba przyznać, Że Magdalena Kuta naprawdę tych cudów dokazuje, budzi zainteresowanie (widzów) dość długo, ukazuje sporą skalę aktorskich możliwości. Ale jednak przedstawienie rozczarowuje. Mimo zachęty w teatralnym programie, że oto narodził się nam nowy Strindberg, trudno w to uwierzyć po obejrzeniu "Dziwki...". Autor nie przekracza bowiem kręgu gazetowej wiedzy o tym, czym jest teatr i na czym polega instynkt artystki. Powtarzane kilka razy stwierdzenie, iż aktorka ma coś z k..., nie wydaje się powodem do uznania utworu za odkrywczy. Nawet częściowe zmasakrowanie kukieł członków komisji przez kandydatkę do objęcia roli, nie sugeruje głębi. Widzimy jedynie zręcznie zrobiony reportaż sceniczny, przypadek z pogranicza tygodniowego dodatku do gazety i telenoweli.
Na tym tle jaśnieje silnym światłem Tankred Dorst i jego dramat o Feuerbachu. Bo jest w nim coś, czego brakuje sztukom, o których państwu opowiedziałem, jest mianowicie pasja i walka o życie.