Zagłuszyć ten lęk!
On, lat około 45, dość przystojny, okulary, nieodłączny garnitur w pepitkę zamiast szlafroka. Aktywny działacz związków zawodowych, wiecznie gdzieś się spieszący, roztargniony...
Ona, kobieta "po czterdziestce", nie dająca się jednak czasowi, w obcisłych dżinsach na przemian z szykownymi sukienkami, zawsze w czółenkach, nauczycielka. Gimnastyka przed telewizorem, błyskawiczne zakupy, sprzątanie, praca i... mnóstwo uspokajających tabletek.
To Ingun (Halina Miller) i Harald (Piotr Krukowski) - małżeństwo, którego życie domowe podglądamy w spektaklu pt.: "Obcy bliscy" wg Gudmundura Steinssona, pisarza islandzkiego, w reż. Wandy Laskowskiej. W uzupełnieniu charakterystyki dodajmy, że nasi bohaterowie mają: dwa samochody, lodówkę, kuchenkę, telefon, telewizor, dom w budowie i na dodatek aż czworo dzieci. Chwilowo przebywają także w salonie Haraldów jego rodzice, emeryci. Jaskrawe światła lamp uwypuklają wystrój wnętrza wyłożonego boazerią i pokrytego wykładziną. Widać, że rodzinie powodzi się całkiem nieźle...
Jeśli sprzęty mają wyrażać duszę człowieka, to w tym przypadku scenografia Jana Banuchy wydaje się jak najbardziej na miejscu. Niby wszystko w porządku, a jednak. Czegoś tu brak! Może półki z książkami, szafy, olejnego obrazka ta ścianie czy choćby kwiatka w doniczce? Jest za to wieszak, krzesła, telewizor i dużo drzwi. Bardziej przypomina to schludną wprawdzie, ale zimną poczekalnię niż domowe schronienia i zacisze. Od drugiego aktu począwszy nieustanny warkot telefonu, domofonu, tępe odgłosy płynące z telewizora, trzaskanie drzwiami i jednoczesne "wycie" radiomagnetofonów latorośli, staja się wręcz nieznośne. W tej rzeczywistości od dawna nikt już nikogo nie słyszy, także w sensie metaforycznym. Tacy sobie "obcy bliscy". Naturalne potrzeby spontanicznego kontaktu, ciepła, serdeczności, rozmowy - zastąpione zostają na wpół zautomatyzowanymi odruchami: dać kieszonkowe, pożyczyć samochód, dopilnować czy dzieci odgrzały sobie obiad. Jedna wielka karykatura współczesnej "zagonionej" rodziny, usiłującej w mniej lub bardziej świadomy sposób zagłuszyć w sobie rosnący niepokój i zarazem jakże wdzięczne do popisu role.
Przekonujące wydały mi się zaproszone do udziału w spektaklu dwie studentki PWSFTViT: Aurelia Sobczak (Marta) i Aleksandra Justa (Gudrun młodsza) oraz odtwarzająca Ingun Halina Miller. Gdyby nie ciekawie psychologicznie pomyślana scena, w której Ingun z histeryczną gwałtownością "napada" na teściową, odgrzewającą resztki z obiadu z poprzedniego dnia i kilka innych momentów, można by tę postać potraktować jako papierową i jednoznaczną. Podobnie jak pozostałych bohaterów, choć trudno zarzucić aktorom niewłaściwą interpretację ról.
Recz tkwi raczej w samej autorskiej koncepcji sztuki. Tendencyjnie potraktowanie pewne wyrazistszej egzemplifikacji zjawiska zwanego rozpadem więzi rodzinnych i wywołaniu ozdrowieńczego wstrząsu wśród publiczności. Stąd blisko już do moralizowania, czego osobiście bardzo w teatrze nie lubię. Sztuka, która ogranicza się tylko do ilustracji problemu, nawet jeśli czyni to z satyrycznym zacięciem szybko wietrzeje i nuży... Z ulgą przyjęłam więc zakończenie drugiego i ostatniego aktu.