Porgy i Bess, czyli nie święci garnki lepią (fragm. z działu trąby jerychońskie)
Pisałem już Pani przed kilku miesiącami, że kiedy dowiedziałem się, iż dyr. Jankowski zamierza wystawić "Porgy i Bess", miałem poważne obawy, czy tę arcytrudną operę Gershwina uda się odpowiednio zrealizować we Wrocławiu. To nie przypadek, że przez tyle lat żadna z polskich oper nie odważyła się sięgnąć po "Porgy i Bess". Sposób bycia, poruszania się, reagowania czarnych mieszkańców Południowej Karoliny, ich niezwykła muzykalność znajdująca odbicie w każdym ruchu, geście, stawiają przed białymi wykonawcami bardzo skomplikowane zadania, a specyficzny sposób śpiewania murzyńskich songów, klimat jazzującej muzyki Gershwina są zupełnie obce dla śpiewaków operowych. W dodatku pamiętamy wszyscy wspaniałe, niepowtarzalne przedstawienie "Porgy and Bess", z którym przed kilkunastu laty gościł w Polsce murzyński zespół "Everyman Opera"!
Okazuje się jednak, że nie święci garnki lepią. Przecież i Japończycy grają znakomicie Chopina! Zespół Wrocławskiej Opery potrafił zupełnie dobrze zrealizować "Porgy and Bess". Wprawdzie nie wszyscy śpiewacy zdołali się przełamać, zrezygnować "kłasycznego" śpiewu operowego w miejscach, gdzie partytura Gershwina wymaga jazzowego traktowania partii wokalnej, nie wszyscy zdołali osiągnąć ową miękkość, zwinność rytmicznego ruchu, tak charakterystyczną dla Murzynów, wprawdzie orkiestra pod ręką Andrzeja Roz-marynowicza - aczkolwiek w wielu partiach zaskoczyła mnie elastycznością rytmu i brzmienia - nie potrafiła w pełni przekroczyć owego progu dzielącego naszą muzykę, europejską, od murzyńskiego jazzu, nawet w wydaniu Gershwinowskim (no cóż - jazzmanem trzeba się urodzić), to jednak realizatorom i zespołowi Opery Wrocławskiej udało się - zwłaszcza w scenach zbiorowych - ukazać specyficzny klimat murzyńskiego środowiska w małej rybackiej osadzie Południowej Karoliny.
Np. scena gry w kości w I odsłonie: mały placyk otoczony przez scenografa Xymenę Zaniewską szczelnie przylegającymi do siebie nędznymi budami, których dach tworzy rybacki pomost widokowy. Reżyser porozsypywał grupki mieszkańców Catfish Row na kilku poziomach - na podwórku, schodach, pomostach. Wszyscy wpatrzeni w hazardzistów grających w kości w kąciku przy budzie Porgy'ego, każdy inaczej reaguje na zwycięstwa i klęski grających, ale wszyscy są rozedrgani muzyką, podrygują, wyginają się w jednym rytmie, wszyscy oddychają hazardem i muzyką - atmosfera autentycznego podwórka w dzielnicy murzyńskiej biedoty. Albo wstrząsająca scena czuwania przy zwłokach zamordowanego Robinsa (Tadeusz Cimaszewski). W ciasnej izdebce stłoczony tłum zawodzi żałobny song, wyrzucając rytmicznie ręce nad kołujące w takt muzyki ciała. Z monotonnej pieśni wyrywa się rozpaczliwy krzyk Petera (Adam Dachtera), który wywołuje żałosny lament owdowiałej Sereny, intonowany płaskim, nabrzmiałym rozpaczą głosem (Aleksandra Strugacz). Wtóruje jej wysokim zduszonym głosem, błagająca Boga o litość Maria (Dobromiła Kokorniak) - żal, ból, rozpacz, bezsilna wściekłość na okrucieństwo losu emanują z tej przytłoczonej żałobą grupy nędzarzy. I dla kontrastu piknik na wyspie Kattiwah: mieszkańcy Catfish Row zapominają o kłopotach, tragediach, nędzy, zrzucają ze siebie codzienne szare łachy, wkładają różnobarwne sukienki, białe garnitury, przepasują się kolorowymi wstęgami i bez reszty wtapiają się w taniec, muzykę, piosenkę - bawią się jak duże dzieci. Cała scena pulsuje tanecznym ruchem, zabawą, rytmem - ma to smak niedzielnej zabawy, jakiej byłem kilkakrotnie świadkiem zwiedzając murzyńskie dzielnice amerykańskich miast...
Ale też i napracowano się nad tymi scenami masowymi. Teresa Kujawa rozruszała, roztańczyła, urytmizowała cały chór, tak że bez udziału zespołu baletowego sceny zbiorowe pulsują tanecznym rytmem, jaki obserwujemy w zwykłym codziennym ruchu murzyńskiej ulicy. Do konsultacji pozyskano murzyńskiego śpiewaka z USA, Alberta Clippera, który już kilkaset razy występował na scenach Berlina i Wiednia w "Porgy and Bess" w roli Sporting Life`a. We Wrocławiu też gra tę rolę, i to jak gra! Stworzył świetną postać przebiegłego, śliskiego, bezwzględnego handlarza narkotykami, zwinny jak kot jest samym rytmem i muzyką, śpiewa wysokim, charakterystycznym tenorem, swinguje, tańczy, porywa za sobą cały zespół.
Niezwykle udanym nabytkiem do partii Porgy'ego jest młody bas-baryton Krzysztof Sitarski. Posiada ciepły głos o miękkim brzmieniu, umie śpiewać songi i jazzujące piosenki. A przy tym jest na scenie niezwykle naturalny, posiada ujmującą aparycję, czarujący uśmiech dobrego człowieka. Prawdziwy, dobry, poczciwy Porgy, kaleka o złotym sercu. Nie wyobrażam sobie wrocławskiej realizacji "Porgy i Bess" bez Sitarskiego. A Bess? W roli Bess wystąpiła absolwentka wrocławskiej PWSM, Maria Łukasik. Posiada mocny dramatyczny sopran, jest wrażliwa, muzykalna, uzdolniona aktorsko - ma zatem wszelkie potrzebne atuty do tej partii. Tworzy też postać prawdziwą i przekonywającą... ale, ale wydaje mi się, że ustawioną przez reżysera zbyt "zdzirowato". Bess, ta Gershwina, i ta, którą widzieliśmy w Everyman Opera - to dziewczyna lekkomyślna, łatwowierna, słaba, ale w gruncie rzeczy bardzo dobra. To nie jest typ wyrachowany, ladacznica idąca na lep życia pełnego wrażeń - tak jak nam to sugeruje reżyser i Łukasik. Bess zaplątuje się w tragedie na skutek słabego charakteru, żyje chwilą, ponieważ nie potrafi zobaczyć dalszych horyzontów. Rzuca Porgy'ego dla Sporting Life'a, gdyż ten zniewala ją narkotykiem w chwili rozpaczy, zdradza Porgy'ego z Crownem, ponieważ ten przyciąga ją do siebie siłą, na opuszczonym przez piknikowiczów skrawku wyspy. Crown - to jest uosobienie siły, brutalnej przemocy, pierwotnego gwałtu. Doskonały w tej roli jest Piotr Ikowski i postaciowo, i aktorsko, i głosowo. Śpiewa z taką drapieżną siłą, z taką gwałtownością wyrzuca ze siebie słowa i tony, że musimy wierzyć w pierwotną, nieokiełzaną naturę człowieka, który może się nie tylko mocować z ludźmi, ale też i z żywiołami. Z wielką satysfakcją słuchałem też dobrze śpiewającego partię Jake'a Tadeusza Prochowskiego, pięknego głosu Haliny Słoniowskiej w słynnej kołysance "Summertime", bardzo zabawnego w niewielkiej roli adwokata Fraziera Antoniego Boguckiego. Interesujące postacie w niewielkich epizodach stworzyli: Urszula Walczak ("truskawki..."), Aleksander Majewski (Przedsiębiorca pogrzebowy)... Jak Pani widzi, razem z poprzednio wymienionymi śpiewakami, nazbierało się tych pozytywnych ocen wykonawców, i proszę mi wierzyć - mimo niedostatków, które wytknąłem na wstępie - pozytywy każą zapomnieć o słabościach, czy też pewnych niezręcznościach i dłużyznach spektaklu i naprawdę warto tę wrocławska wersję "Porgy i Bess" zobaczyć. A spektakl ten będzie miał powodzenie! Ogromne!