Do młodego Niemca. List drugi
Heinrich,
więc byłeś w Schlosspark Theater, widziałeś Bertę Drews, widziałeś Ericha Schellow? Prasa od ciebie właśnie nadeszła, kiedy zaczynałem recenzję, to swoje pensum - bo w Warszawie przed niewielu oto dniami pokazano nam "Fizyków" na scenie Teatru Dramatycznego, w reżyserii Ludwika René, z Janem Świderskim w roli obłąkanego Möbiussa. Niech ten list będzie już listem prywatnym z teatru, dygresją na temat, który cię też trochę obejdzie... Idylla, co? Schludne szwajcarskie miasteczko (jak ustalił Hans Mayer: położone nad brzegami pięknego jeziora Neuchatel, nie opodal siedziby Friedricha Dürrenmatta, co ma w tym wszystkim również pewne znaczenie), w tym miasteczku luksusowy dom dla obłąkanych, a w tym domu dla obłąkanych pewien uczony pogodnie spędzający czas nad kilkoma problemami teoretycznej fizyki, które przetyka sobie cierpliwą lekturą ksiąg Salomona. Higiena cichej egzystencji, bezpieczeństwo osobiste, gwarancja niezależności badań: a nad tym wszystkim szyld,który straszy postronnego przechodnia i niepowołanego kibica. Tylko dla obłąkanych!
Co za widoki przed nami. Komedia o Möbiusie to pozorny paradoks... nie pamiętam, gdzie czytałem to zapewnienie... chodziło o to, że fizyk do pracy teoretycznej potrzebuje wyłącznie kartki papieru i ołówka, reszta należy do praktyków i nie ma bezpośredniego znaczenia dla rozwoju nauki; napełniło mnie to nawet odrobiną otuchy, bo tym samym upadłyby roszczenia demagogów, którzy starają się wmówić szerokiej publiczności, iż jedynym rzeczywistym bodźcem postępu jest wojna (która pochłania sumę energii społecznej w skali niespotykanej), bo wyzwala i umożliwia przyspieszanie odkryć w trybie nagłym. Tak więc Möbius, pacjent z sanatorium dr Matyldy von Zahnd, ten fizyk w kaftanie bezpieczeństwa, nie jest tak bardzo znów komediowym konceptem, jak by się zdawało. Möbiusa nawiedza w tym zakładzie dwóch agentów wywiadu i król Salomon. Agenci wywiadu również są fizykami i również udają szalonych, a w wolnych chwilach, kiedy opuszczają ich duchy Newtona i Einsteina, grzebią w papierach Möbiusa. Natomiast król Salomon wygłasza ustami Möbiusa katastroficzne proroctwa, których groza łączy w sobie coś z starobiblijnej księgi Eklezjasty,a coś ze współczesnej ekspresjonistycznej poezji. Każdemu to, na czym mu najbardziej zależy; wariat morduje pielęgniarki, agent wywiadu myszkuje za rezultatami badań, fizyk czyta Pismo Święte i symuluje przed publicznością nawiedzonego. Kiedy intryga dobiegnie końca, wyjaśnia się dopiero, że pielęgniarki nie padły ofiarą psychopatów, że agenci wywiadu sami zamknęli się w pułapce, że fizyk nie jest człowiekiem szalonym, tylko pragnie być odpowiedzialnym,i że jedyną obłąkaną w tym towarzystwie jest dr Matylda von Zahnd, która w porę sporządziła fotokopie badawczych prac Möbius, bez pomocy ościennego mocarstwa, po to aby założyć samodzielny trust, którego dziełem ma być totalne zniszczenie lub też totalne zagrożenie-ludzkości. W akcie II mówi: - "Ten dom jest skarbcem mego trustu. Zawiera on trzech fizyków, którzy poza mną jedyni znają prawdę na świecie." - Tym sposobem koło zamknęło się definitywnie dom obłąkanych zamienia się w więzienie. Symulanci - w obłąkanych. Fizycy - w pacjentów. Agenci - w więźniów. Już teraz nic im lepszego nie pozostało, tylko cierpliwie i do końca, grać Salomona, Newtona i Einsteina. Pod koniec ostatniego monologu Matylda von Zahnd w napadzie szału wykrzykuje: - "Rachunek skończony!" - I istotnie. Finis perfectus. Potem pada w zasadzie już tylko jedno zdanie, które wnosi coś nowego, zdanie Möbiusa, a nie mogę oprzeć się wrażeniu,że jest to zdanie tym razem samego Dürrenmatta, od tego byłoby mi trudno odstąpić, Heinrich. "Co raz zostało pomyślane, nie może już być cofnięte".
Pamiętasz zapewne - roztargnione spojrzenie, powolny chód, grymas znużenia na twarzy, nieco staromodny ubiór, czoło starotestamentowego proroka uwięzione w czarnym sztywniaku: prasa trzęsła się latami, fotografie, reportaże, interviews, nie było tygodnia, aby czytelnik nie otrzymał nowego raportu o Wielkim Wtajemniczonym. Jedni wołali: - "Zdradził fizykę!" - Drudzy wołali: - "Ocalił ludzkość!" - Mylili się i jedni,i drudzy. Naturalnie, bohaterem myśli durrenmattowskiej stał się w pewnym momencie Oppenheimer, a właściwie nie tyle sam Oppenheimer, co "casus Oppenheimer". Utrzymuję, że dramat "Fizycy" jest pozornie tylko dramatem o fizykach (już prędzej dramatem fizyka...). Tak się złożyło, że właśnie fizyk współczesny obarczony został odpowiedzialnością salomonową, ponieważ w tej dziedzinie ludzkiej działalności - przepych władzy,zasięg wiedzy i panowania nad naturą, wreszcie skala odpowiedzialności osiągnęły ów szczyt złowrogiej i wstrząsającej okazałości. Bohaterem tragikomedii Dürrenmatta nie jest więc zawodowy fizyk, raczej człowiek, który przez same rozmiary odpowiedzialności osiągnął szczególną mityczną kondycję,stan heroizmu; inaczej sztuka Dürrenmatta byłaby spekulacją na tematy zgoła niejasne dla większości społeczeństwa, w tym i krytyków-intelektualistów, a wydaje się, że w pewnej mierze również dla samego autora. Być przygotowanym do odbioru tego dramatu znaczy pojmować sytuację obecnej fizyki, nie obecną fizykę,sytuację wytworzoną przez ogłoszenie formuły: E=mc. Niewykluczone, że przyszłe wieki umieszczą ten wzór pomiędzy paroma faktami, które stanęły u narodzin naszej ery,niczym zmodernizowany odpowiednik sakramentu Eucharystii, jaki swego czasu dostąpił również podobnego zaszczytu. Tak czy inaczej,formuła przemiany materii w energię pobudza wyobraźnię bodaj drugiego z kolei pokolenia poetów i katastrofistów;,doszło do tego,że każdy szanujący się dzisiaj wieszczek musi,chcąc nie chcąc,pod naciskiem osobliwego snobizmu; liznąć nieco fizyki i astronomii. Kiedy Möbius w I akcie pragnie przepędzić panią Rosę, misjonarza Oskara Rose,oraz trzech swoich synów, symuluje atak obłędu - grając nawiedzonego, wówczas właśnie pod koniec emfatycznego monologu, gdzie astronomia i poezja zgodnie się ze sobą mieszają, wśród niejasnych wynurzeń i niedwuznacznych gróźb układających się w wersety przepowiedni salomonowej,ten quasi-eklezjasta wygłasza zdanie mające wstrząsnąć, porazić, zatrzymać uwagę; wybieram ze zrozumiałych względów tylko strzęp cytatu, bo po co ludzi straszyć. Oto on: - "Saturna wspominamy z przekleństwem, co było dalej gadać nie warto." - Scena kończy się wejściem pielęgniarki,która przegania ducha króla Salomona - zaczyna utworem Bextehudego w wykonaniu trzech wyrostków którzy na cześć godnego pożałowania ojca odbywają popis swoich umiejętności muzycznych. Szalony przerywa idyllę rodzinną okrzykiem:
- "Zabierajcie się na te waszą Wyspy Mariańskie!" - Tymczasem już w tej scenie, w której dochodzi do głosu to, co stanowi istotę kunsztu Dürrenmatta - ścisłe połączenie humoru cyrkowego z poezją grozy - Möbius zostaje wyświetlony na długo przed właściwym rozstrzygnięciem sztuki. Epizod mordu na pielęgniarce, siostrze Monice, niewiele do tego dodaje przynajmniej w warszawskim przedstawieniu. Za to obłąkańcza proroctwo fizyka, cała ta scena, kiedy Möbius, Jan Świderski z wysokości stołu, na który wskoczył, aby udać gwałtowność choroby, zasymulować stan, w jakim powinien się znaleźć, wygłasza poetycko-astronomiczną klątwę
- sprawiło wrażenie istotnej siły i rozpaczy, i w zasadzie tutaj już (nie wobec Kiltona i Eislera w końcowej scenie aktu II) następuje owo słynne odwołanie, którego sens stanowi intelektualna kapitulacja. Świderski uwierzytelnia tylko gwałtownością, porywczością poruszeń symulowane szaleństwo, on nie gra szaleństwa; ze zwinnością, na którą może zdobyć się jedynie człowiek przytomny, wspina się na podwyższenie, niewyobrażalnie lekko przybiera tam postawę, która budzi w widzu skrępowanie, i żałosny, upokorzony patrzy stamtąd na tę swoją zahukaną rodzinkę, świadków, publiczność, "jako biedny król, piewca prawdy, a psalmy ,jego są straszliwe. Zabawa w teatr dochodzi tutaj szczytu. Gra, symulacja, udawanie, obłęd: bodaj w tym momencie ilość słojów kreacji jest największa, ani wcześniej ani później rola nie obfituje w tyle warstw. Wygląda na to, że mamy do czynienia z jedną z tych rzadkich scen, które są najcenniejszym kruszcem dramaturgii, scen jakich niewiele da się wymienić nawet u największych, a których istotę stanowi czysta teatralność: skrzyżowanie, zbieg licznych wiązań. W takich scenach - czy to będzie Molier, czy Szekspir, czy Brecht, sama zasada gry staje się treścią widowiska, a między tekstem i sytuacją sceniczną przebiega styczność zupełna. Mechanizm sztuki teatralnej, logika postaci, aktor, logika dialogu wydają się stworzone po to aby istnieć razem: bez takich scen teatr miałby dużo mniej sensu niż na szczęście nasze posiada, i wszystko tutaj ulega wielokrotnemu pomnożeniu. Policz, aktor gra fizyka Möbiusa - fizyk Möbius udaje pacjenta - pacjent Möbius symuluje obłąkanego. Jako scena symulacji jest ten epizod samą kwintesencją teatralności. Wyobraź sobie aktora, który wszystkie te stadia w ciągu kwadransa przechodzi z nieuchwytną płynnością, pamiętającego o dwuznacznościach stworzonej przez siebie postaci, który zgłębił wszelkie zapadnie i pułapki roli, a następnie,z natychmiastowym posłuszeństwem gestu i głosu zasugerował wewnętrzny sekret Möbiusa - a będziesz miał przedsmak gry Świderskiego. O co chodź aktorowi w warszawskim przedstawieniu? Fizyk Möbius cofa się przed konsekwencją własnej myśli, to po pierwsze. Po drugie, Möbius ucieka od rzeczywistości własnych działań. Po trzecie, Möbius uznał samo prawo rozwoju za zagrożenie egzystencji. Po czwarte, Möbius uwierzył,że myśl już stanowi niebezpieczeństwo dla bytu. Po piąte, Möbius przyjął, że w myśli samej tkwi katastrofa, niespełniona groźba katastrofy. Ucieczka Möbiusa w obłęd może być wstrząsająca, skoro stanowi wybór jedynego możliwego upokorzenia dla intelektualisty, a że tak jest w istocie - widać, kiedy Świderski demonstruje, jak Möbius zmienia maski. Kiedy siostra Monika uczyni mu wyrzut,że działa planowo, odpowie z niejaką dumą, w której miesza się nieśmiałość, godność, zawstydzenie, jakby przyznawał się do winy: - "Jestem fizykiem." - Najbardziej ujmujące w jego grze jest dla mnie to właśnie, że nie gra geniusza; podejrzewam mianowicie umysły nieprzeciętne o pewną wadę, roztargnienie, które pozwala im na ogół o swojej wielkości zapominać. Möbius, Świderski, nie uprawia rezonerstwa, w czym przeszkadza mu nabyta skromność biorąc się z wewnętrznego opanowania - i dlatego z taką naturalną powagą na zarzut tchórzostwa może odpowiedzieć najcięższym argumentem, jaki posiada w wytworzonej sytuacji: - "W moim wypadku odwaga jest zbrodnią."
Interpretacja Świderskiego jest dosłowną wersją postaci i jako studium, które najkrótszą drogą prowadzi do celu, przekonuje mnie w tym większym stopniu niż teza Hansa Mayera. Egzegeza motywu "przekreślenia" nie wydaje się wnosić nic nowego, a wywód myśli Dürrenmatta z idei Tomasza Manna zawartej w rozdziale XLV "Doktora Faustusa" muszę uznać za nieporozumienie w dosłownym sensie tego słowa. Akurat o co innego chodzi Leverkühnuhnowi, a o co innego Möbiusowi, natomiast sam zbieg okoliczności, że tu i tam pada to samo określenie, nie dowodzi bynajmniej zależności w* żadnym razie. Kiedy Adrian Leverkühn wykrzykuje swoje: - "To być nie może" - po nagłej śmierci dziecka, wobec której jest bezradny (jak wiadomo Mann był pod bezpośrednim wrażeniem zgonu wnuczka, kiedy pisał ten rozdział powieści) wyraża w tym zdaniu protest przeciwko porządkowi naturalnemu i gorycz wobec niezgody między porządkiem moralnym a porządkiem naturalnym świata. Na pytanie Serenusa Zeitbloma, co być nie może - odpowiada: "To, o co ludzie walczyli, w imię czego szturmowali bastylie,to, co z uniesieniem zapowiadali natchnieni duchem, to być nie może. To zostanie odebrane. Ja to odbiorę". - Na drugie pytanie cierpliwego Serenusa Zeitbloma: - "Co chcesz odebrać?" - Leverkühn odpowiada: - "Dziewiątą symfonię". - Krótko mówiąc, Leverkühn w swoim enigmatycznym języku dochodzi do sformułowania, którego treścią jest zawód, że kultura i sztuka zdradza człowieka, opuszcza, przynajmniej w swojej dotychczasowej ogólnikowo-humanitarnej postaci; jest daremna i bezradna wobec rzeczywistości, nie wytrzymuje próby czasu, a jej pretensje muszą się wydać w świadomości obecnej epoki wygórowane, ponad miarę. Dziewiąta jest tym ściągniętym spod obłoków skrzydłem, połamanym i wytarzanym w błocie. Leverkühn pragnie odebrać sztuce złudzenia, odrzucić i odwołać jej dotychczasowe aspiracje humanizmu, archaiczną jego postać nie przystosowaną już do rzeczywistości, zawodną w jego pojęciu i fałszywą. Inaczej mówiąc, Leverkühn dąży do zerwania ciągłości kultury, do zerwania z tradycją sztuki, co akurat równie dobrze wynika z całej powieści, co z rozdziału XLV, o którym mowa. Natomiast Möbius rozumuje na odwrót i głosi coś odwrotnego i pragnie czegoś przeciwnego. Leverkühn unicestwić chce tradycję, Möbius unicestwia siebie. Leverkühn podważa samą zasadę i sens ciągłości, Möbius ciągłości istnienia broni. Leverkühn szuka nowych środków, Möbius się ich wyrzeka. Leverkühn wiąże swoje nadzieje z rewoltą indywidualną, Möbius w sobie samym dojrzał możliwość katastrofy. Leverkühn przekreśla świat, Möbius przekreśla siebie, ogłasza program kapitulacji intelektualnej, nie do przyjęcia przez mannowskiego bohatera; i w istocie rzeczy, komedia "Fizycy" jest komedią o człowieku, który ma potrzebę uchylenia się i pragnie ogłosić prawo regresu. Porównanie postaci przeprowadzone przez Hansa Mayera opiera się na dosyć dowolnej obserwacji, postawy obydwu są w gruncie rzeczy sprzeczne i wyraźnie polemizują ze sobą. Jako zakamieniały romantyk Leverkühn może zadać pytanie, które istotnie stawia: czy dorobek całej kultury dotychczasowej położony na jednej szali przeważy tę drugą, na której ciąży śmierć albo życie jednego człowieka? Co jest tą ostateczną wartością? Co waży więcej? Co zamienić na co? A ponieważ nie można znaleźć wspólnych miar między porządkiem naturalnym i porządkiem moralnym w świecie, dramat Leverkühna jest nierozwiązalny, a jego pasja graniczy ze świętością. To nie są pytania, które postawiłby sobie i nam fizyk Möbius! Zagadnienie, przed którym staje,jest zagadnieniem przyjęcia lub odmowy zaangażowania w warunkach, gdy widzi dla siebie, realnie oceniając sytuację, rolę mechanicznego narzędzia. Przypadek Möbiusa to przypadek Oppenheimera, Nielsa Bohra, Alberta Einsteina (nawet historyczny dramat Galileusza niewiele nam wyjaśnia w tej sprawie, a Hans Mayer, który powołuje się na sztukę Brechta, sam doskonale wie, że tamto odwołanie historyczne polegało na czym innym, i dzisiaj jako aktualna metafora do czego innego prowadzi dramaturga). W II akcie "Fizyków" Möbius mówi o sobie: - "Moją jedyną szansą jest pozostać w zapomnieniu. Tylko w domu wariatów jesteśmy jeszcze wolni. Tylko w domu wariatów możemy jeszcze myśleć. Na wolności nasze myśli stają się materiałem wybuchowym".
- Nie pojmuję, jakie może być podobieństwo między nim a bohaterem powieści Manna. Kiedy wreszcie Möbius zjedna sobie dla swoich celów obydwu komparsów, Eisler i Kilton w jednym z nim chórze powtórzą tę myśl, która najwyraźniej ma nieco rozleglejsze znaczenie w dramacie, niż - ot, kwestia włożona w usta postaci. Zanim nastąpi finał, nim Matylda von Zahnd zagrozi światu zniszczeniem, wszyscy trzej podejmą decyzję i zgodnie powiedzą.
EINSTEIN Grajmy znów Kreislera i Beethovena.
MÖBIUS Niech znów pojawi się Salomon. ,
NEWTON Obłąkani, lecz mądrzy.
EINSTEIN Uwięzieni, ale wolni.
MÖBIUS Fizycy, ale niewinni.
Ta niewinność zwłaszcza powinna podziałać na twoją wyobraźnię, Heinrich, co? - bo jest ona kupiona za cenę kapitulacji intelektualnej upokorzenia, symulowanego szaleństwa, skoro uznano już w pełni dysfunkcję myśli i działania, tak że nic innego człowiekowi nie pozostaje poza: celą, modlitwą i postem. Möbius posuwa się jeszcze dalej, pali rękopisy, wyniki piętnastoletnich, badań, ale popełnić
błąd w rachunku, który komedia wykrywa, błąd przypominający
ową starodawną orientację robotników angielskich sprzed dwóch co najmniej wieków, kiedy pragnąc obronić się przed katastrofalnymi skutkami przemysłu, niszczyciele maszyn dostrzegli w samej technice, nie w układzie społecznych
stosunków, powód i jedyne źródło zagrożenia własnej egzystencji. Była to forma naiwnego, prymitywnego, mitologicznego buntu przeciwko kapitalizmowi,który umożliwiła ówczesna sytuacja ekonomiczna klasy robotniczej. Orientacja niszczycieli maszyn jest orientacją poczciwego Möbius, który formułuje na własny tym razem omylna hipotezę roboczą, fałszywy wniosek działania. Dürrenmatt? Dürrenmatt to nie Möbius. Pisarz pokazuje wyłącznie, jak dojrzewa mistyfikacja, stwarza taki układ okoliczności, w których mistyfikacja staje się w oczach ludzi jedynym możliwym rozwiązaniem,kiedy jest do przyjęcia. Dlaczego jest do przyjęcia? Oto pierwsze pytanie komedii, a myśl Dürrenmatta
wyrażona w punkcie 17 wskazówek do "Fizyków" nie pozostawia żadnych wątpliwości: - "To,co dotyczy wszystkich ludzi, może być rozwiązane tylko przez wszystkich ludzi".
- A,żeby nie pozostawić nam cienia niejasności, autor idzie dalej,ułatwia, rozwija swoją tezę w punkcie następnym. - "Każda próba jednostki, aby rozwiązać na swój sposób to, co dotyczy wszystkich ludzi, musi być skazana na niepowodzenie" - Jakże daleko odeszliśmy od śp. Adriana Leverkühna! Naturalnie, nie są to didaskalia wyłącznie, tj. wskazówki sceniczne dla wykonawców, są to wskazówki myślowe dla nas wszystkich i dlatego wygłoszenie ich w formie prologu do komedii, jak to miało miejsce na warszawskiej premierze, uważam za pomysł bez zarzutu. Ale wracajmy do punktu wyjścia; nieporozumienia dürrenmattowskie płyną na tutejszym gruncie głównie z pewnej bezceremonialności stylu; ten pisarz tak ścisły, tak trzeźwy, tak ceniący sobie zastanowienie, lekceważący właściwie wszystko, co nie jest powiedziane w literaturze w jasno określonym celu, to bodaj jedyny, o którym można by powiedzieć: Ten nie napisze powieści! - Porywa go w gruncie rzeczy samo rozważanie, nie pisanie, namysł - nie twórczość, a kiedy znajdzie już punkt, dojścia, wypiera się swojego punktu wyjścia, wszystko inne przestaje mieć dla niego jakąkolwiek wartość, więc przeskakuje etapy, zmienia kolejność i zastosowanie narzędzi,
odwraca się od tworzywa, skraca wywód - pisze komedię. Do niego odniósłbym owo zdanie Pascala, pierwszego z rodu opieszałych myślicieli, które brzmi: - "Trzeba powiedzieć w ogóle: To się dzieje przez kształt i ruch - to bowiem jest prawda. Ale mówić przez jaki, i składać machinę - to śmieszne... To jest bezużyteczne,niepewne i przykre." Friedrich Dürrenmatt nie lubi składać machiny; wątki czerpie wśród intryg romansu kryminalnego; postaci i problemów dostarcza mu rzeczywistość dzisiejsza, bardziej pomysłowa od najbardziej pomysłowej fantazji literackiej. Ale jedyną wartością i własnością istotną pisarza jest konsekwencja myśli, pełna gotowość do rozwagi, nie uchylanie się przed rezultatami własnego dociekania. W świecie, gdzie żyje Dürrenmatt, gdzie za jedyne uprawnienie pisarskie ma uchodzić płaskie pochlebstwo, a tutaj nie ma innego źródła inspiracji, jedynym godziwym zajęciem, które sobie wynalazł i z energią kontynuuje od lat, stało się myślenie komediami. Sympatyczną osobliwością umysłu tego Szwajcara jest jakaś otwartość połączona z premedytacją, ta cecha pozwala mu, z taką prostoduszną ostrością wypowiadać się o cechu pisarskim;- nie brak w nim również akcentów pewnej ujmującej donkiszoterii; bo czyż nie jest don-kiszoterią wygłaszanie takich zdań, że jedna czy druga sztuka Sartre'a stanowi literackie mętniactwo?
Tragikomedia zbliża się ku końcowi, kiedy Matylda von Zahnd zjawia się w odmienionej postaci na scenie, już nie jako troskliwy klinicysta niosący ulgę i pociechę oraz akompaniament strapionym pacjentom, lecz jako boss wielkiego trustu, główny akcjonariusz przedsiębiorstwa dysponującego nowymi środkami zagłady. Na tym kończy się złudzenie Möbiusa, taki jest rzeczywisty cel jego ucieczki do domu obłąkanych, gdzie szukał najpierw wolności i niezależności myśli, i gdzie znalazł koło siebie z powrotem tych wszystkich, którzy z jego odkryć zrobią najgorsze z możliwych zastosowanie. Pani doktor mówi: - "Uciekaliście* do własnego więzienia. Salomon myślał przez was, przez was działał, a teraz, zniszczy was przy mojej pomocy. Ja teraz przejmuję jego potęgę. Nie boję się. Mój zakład jest pełen, moich obłąkanych krewnych, obwieszonych klejnotami i orderami. Jestem ostatnią normalną osobą-w mojej rodzinie. Koniec. Jestem bezpłodna, zdatna tylko do miłości bliźniego. I to Salomon zlitował się nade mną. On który posiada tysiące kobiet, wybrał mnie. Teraz będę potężniejsza niż mój ojciec. Mój trust będzie panował, zdobędzie kraje, kontynenty, złupi cały system słoneczny,sięgnie aż do mgławicy Andromedy". Matylda von Zahnd, Wanda Łuczycka, monologiem tym wzniosła się ponad cały II akt i ustaliła następny po scenie nawiedzenia Möbiusa punkt ciężkości dramatu; znakomicie przygotowana do odegrania roli udowodniła jeszcze jedno,że, napięcie szyderstwa komedii - tutaj, w tym punkcie - ulega natychmiastowemu wyładowaniu. Jako studium i rozwiązanie, propozycja lekcji tekstu - pozostanie jej praca w pamięci aktorek,które kiedykolwiek zechcą porwać się na tę postać, wymagającą skrajnej odpowiedzialności,jako jedna z największych współczesnych ról kobiecych.To następna,po Klarze Zachanassjan,dürrenmattowska rola artystki uwieńczona równym powodzeniem! Jakie jest pytanie postaci? - Łuczycka gra studium cichego szaleństwa i aż do wybuchu-sceny monologu nie zdradza się niczym zbędnym; może tylko niepokój,roztargnienie,zabójcza słodycz, a przy tym monstrualna pryncypialność Pani Doktor zapowiada późniejszą przemianę.I ta podejrzana uległość wobec pacjentów, pełna,gotowość okazania im całkowitej bezkarności... Łuczycka jest ścisła w swoim postępowaniu aktorskim i nie przydaje postaci żadnych ornamentów. Rezultat był wstrząsający, kiedy doszło do wielkiego wybuchu, kiedy wyszło na jaw, że uzdrawianie szaleńców uczyniło ze spowiednika - psychopatę. Möbius zapewniający w tej scenie: - "Salomon naprawdę nie istnieje!" - staje się w jej oczach tym, kim w istocie cały czas jest,naiwnym marzycielem, i ona mu ze zręcznością szarlatańską odparowuje: - "Skorzystałam tylko z okazji*). Wiedzę salomonową należało zabezpieczyć..." - Piękny,rozległy temat o nieprzeczuwanych możliwościach dostrzegła aktorka w roli Matyldy von Zahnd,której choroba staje się siłą jej szarlataństwa. (Niewątpliwie,pomogła artystce ostatnia przed "Fizykami" rola filmowa w "Głosie z tamtego świata", gdzie odtworzyła z wielką sugestią prowincjonalne medium, doktora Knocka w spódnicy). Wybór jej do roli Pani Doktor należy więc uznać za bezbłędne pociągnięcie reżysera spektaklu,Ludwika René.Zasadę inscenizacji całości oparł - na życzeniach Friedricha Dürrenmatta, jak mogę przypuszczać z odbytej w teatrze rozmowy pisarza z aktorami. Życzenia te definiują "Fizyków" jako dramat... raczej, niż komedię. Padło nawet z ust autora nazwisko: "Czechow" i określenie: "psychologizm". Najwyraźniej pisarzowi obrzydł rozpowszechniony w teatrach konceptualizm, quasi - awangardowość, która pozwala każda bombę piwa sprzedać jako Cordon bleu.Robota Ludwika René jest pełna tej wewnętrznej czystości, która pozwala się domyślać istotnej dyscypliny intelektualnej; w spektaklu robi się wszystko z myślą dotarcia do widza poprzez tekst. Co do mnie, nienawidzę reżyserów na szczudłach, którzy w gruncie rzeczy nie ufając własnej wyobraźni i środkom, manifestują przed widzem lekceważenie wobec pisarza. Całe szczęście, że da się zaobserwować kryzys w branży szarlatanów! Pytanie czysto teoretyczne, które miałbym ochotę postawić w tym liście, brzmiałoby tak: czy komedia "Fizycy" (przyjmując bez zastrzeżeń zasadę dramatu nieosłoniętego wstydliwie autoparodią) jest do pomyślenia w stylu buffo? A gdyby w rozmowie pisarza z aktorami padło: "Molier". Nie "Czechow". Z jakiego kruszcu ukute są postacie komediowe Dürrenmatta? Jaki jest ich skład chemiczny? Niewykluczone, że teatry w przyszłości stworzą nowe, dalsze propozycje stylu gry. Ewa Starowieyska, scenograf spektaklu znalazła wszelkie odpowiedniki w charakterze i duchu rzemiosła reżysera i pisarza. Sanatorium "Les Cerisiers" tak, jak ona widzi, da się z łatwością zamienić w kryminał - wyobraź sobie nowoczesne więzienie w secesyjnym pałacyku. Styl ten, konkretny, ale nie dosłowny,, daleki od naturalizmu i meblarstwa, operuje skrótem i celową deformacją przestrzeni, wykorzystuje rekwizyt i elementy nowoczesnego malarstwa na równych prawach, jest zresztą sam metaforą i komentarzem; a wywodzi się ze szkoły dekoracyjnej Karola Frycza i Władysława Daszewskiego, i jako kierunek kontynuowany od lat chyba trzydziestu wydał na tym gruncie najciekawsze wyniki. Wygląda na to, że "Fizycy" pozostaną najwybitniejszym wydarzeniem sezonu bieżącego, a widzowie Teatru Dramatycznego otrzymali przedstawienie, które daje wiele do myślenia.
Rzecz w tym, że sztuka nie obiecuje ludziom zbyt wiele, ale nie usiłuje też pozbawić ich tego ostatniego, co posiadają, wiary w wartość inteligencji ludzkiej, w uczciwe myślenie, którę musi szukać dróg wolności i coraz to odrzucać tej wolności pozory. Historia Möbiusa kończy się możliwie najgorzej - sens tego życia został przekreślony w sposób hańbiący dla umysłu ludzkiego; w "Fizykach" zostało to
dostatecznie mocno powiedziane. Dostatecznie mocno powiedziane - aby umysł przyjął w siebie z powrotem to, czym wzgardził. Bo nic smutniejszego nie może się zdarzyć ponad tandetny katastrofizm, który jest równie beztroski, Heinrich - jak ci o tym w pierwszym liście pisałem - niczym głupawy optymizm. Burżuazja nie po raz pierwszy robi wysiłek, by sprostytuować, obezwłasnowolnić intelektualistów, i podobnie jak Matylda von Zahnd osacza metodą szantażu Jana Wilhelma Möbiusa, gwałtem wdziera się w najintymniejszą sferę zwątpień współczesnego człowieka. Dürrenmatt nie przygląda się tej grze z założonymi rękami,rzuca argumenty najcięższe, ale bo też najwyższy czas! A niech cię przypadkiem nie zmyli brak werbalnej deklaracji, Heinrich, ten pisarz powinien być ci coraz bliższy - ten pisarz, jedyny w Europie, który zrozumiał, sens i doniosłość roboty Brechta. Przeprowadzony przez Dürrenmatta w jego ostatniej sztuce - dowód nie wprost świadczy o istotnym humanistycznym zaangażowaniu. Jeszcze w formie wyjaśnienia; jak pamiętasz, Möbius spędzał czas na lekturze "Ecclesiastes", więc jedno z dwojga, albo ta warstwa sztuki jest blichtrem znaczeń, pozłotką literacką, wpisanym w tekst komentarzem odautorskim, mającym przydać mu więcej sensów, albo należy wyszukać wśród starych słów głębszy pbwód, pierwszy namysł pisarza, zobaczyć jak zrobił ten ryzykancki krok w tamtą stronę, który mu pozwolił dramat współczesny odbić w lustrze starej przypowieści. Na to nie ma rady. - "Bo gdzie wiele mądrości, tam jest wiele gniewu; a kto przyczynia umiejętności, przyczynia boleści". - (Ega, I, 18). Nie po raz pierwszy w dziejach zdarzył się wypadek, że rozum ludzki został odarty z atrybutów salomonowych, z ufności we władzę nad naturą, z godności myśli, z dystynkcji działania, z prawa do nadziei - do takiego losu, który byłby sprzymierzeńcem doli ludzkiej. Wygląda na to, że wiek XX zmusił do zastanowień, jakich do tej pory i w tej skali nie podejmowano. Trzeba trudnić się myśleniem, Heinrich - to jedno, co pozostało, a skoro znalazł się pisarz, który stanął na wysokości zadania, aby polemizować z mętną szkołą francuskich rezonerów, produkujących swój towar na uciechę bulwaru - to fakt ten wymaga szerszego zastanowienia. Trzeba widać nadal trudnić się myśleniem, Heinrich! - "Tę zabawę trudną dał Bóg synom ludzkim, aby się nią trapili." (Ecc, I, 13).
) Z tego punktu,jak i z każdego dowolnie wybranego - rozpocząć można rozważania nad komedią intelektualnej kapitulacji. Relacja: Möbius - Matylda von Zahnd jest oparta na odwróceniu intencji i działań. Innymi słowy, mistyfikacja Möbiusa tylko za pośrednictwem Matyldy von Zahnd obraca się przeciwko niemu.