Wiosna w Białymstoku (fragm.)
Widziałem dzień powszedni dzisiejszego polskiego teatru w mniejszym ośrodku prowincjonalnym. Trudny, pracowity, z pozoru mało efektowny. Sądzę, że udało mi się zbliżyć do niego, poznać go dokładniej. "Prowincją" tą było stutysięczne miasto, prawie całkowicie dźwignięte z ruin wojennych i szybko rosnące dalej - Białystok. Teatrem - teatr tego miasta nazwany imieniem Aleksandra Węgierki, mieszczący się w doskonale zbudowanym gmachu, jednym z piękniejszych (wewnątrz) budynków teatralnych w kraju, wzniesionym na krótko przed wybuchem wojny przez Przybylskiego - twórcę gmachu Teatru Polskiego w Warszawie. I ów dzisiejszy dzień powszedni białostockiego teatru był w sumie, w ostatecznym obrachunku, optymistyczną niespodzianką.
Obejrzałem w Teatrze im. Węgierki cztery przedstawienia, cztery jego wiosenne premiery spośród dziesięciu, jakie odbyły się tam od początku sezonu (do końca przybędzie jeszcze jedno przedstawienie) od chwili, kiedy dyrekcję objęła Irena Górska. Jedenaście premier rocznie, a więc, odliczywszy przerwę letnią, co miesiąc premiera - tak pracuje się w Białymstoku, tak pracuje się w wielu innych naszych teatrach na prowincji. Praca wymaga wiele wysiłku, energii, hartu, dyscypliny wewnętrznej. Tym więcej, jeśli nie chce się dawać premier "puszczonych", jeśli są w kierownictwie i w zespole ambicje otrzymania wyrównanego, przyzwoitego poziomu przedstawień. W Teatrze im. Węgierki ambicje takie niewątpliwie istnieją i, co ważniejsze - są realizowane. Mimo wszystkich trudności, mimo ciężkich warunków, mimo nieustannej konieczności kompromisów artystycznych. Pracuje się nad sztukami jednocześnie w dwóch zespołach i dwa zespoły równocześnie grają, jeden w siedzibie teatru, drugi w objeździe. Przedstawienie wygrane na scenie Teatru im. Węgierki rozpoczyna objazd, a w tym samym momencie w Białymstoku odbywa się następna premiera. Tak wygląda "cykl produkcyjny" tego teatru. Teatr ma przy tym tylko jednego stałego reżysera w osobie kierownika artystycznego, Ireny Górskiej (stałych scenografów ma już dwóch).
Byłoby grubą przesadą, nierozsądnym maniactwem, żądanie od teatru pracującego w podobnych warunkach określonego "oblicza artystycznego" czy konsekwentnej "linii repertuarowej". Myślę, że wymagania należy ograniczyć do oczekiwania możliwie dobrych przedstawień wartościowego, urozmaiconego repertuaru. Będą to i tak wymagania maksymalne, jakim Teatr im. Węgierki w Białymstoku (i jemu podobne) może sprostać. Wymagania w gruncie rzeczy bardzo wysokie.
Chodzę po mieście z Lechem Piotrowskim, kierownikieim literackim teatru, którego usilnie namawiam, aby wyszperał istniejące materiały i opracował jeden z ciekawszych epizodów z naszej historii teatru polskiego - okres białostocki działalności Aleksandra Węgierki, kiedy to wybitny artysta prowadził tu w r. 1940 polski teatr, wystawiając m. in. po raz pierwszy po polsku "Tragedię optymistyczną" Wiszniewskiego. W gmachu teatralnym wisi w złotych ramach piękny portret zamordowanego przez hitlerowców Aleksandra Węgierki, przedstawiający go w roli Hamleta. Białystok jest miastem z ciekawą tradycją teatralną. Należy do niej także okres bezpośrednio po wojnie.
Ale wróćmy do dnia dzisiejszego. - Nie bardzo wiemy - mówi mi Piotrowski - jak prowadzić ten teatr. Czy starać się o zrobienie od czasu do czasu "wydarzenia", nie dbając zbytnio o poziom pozostałych pozycji? - Wydaje mi się, że lepsza jest jednak ta droga, którą kroczy Irena Górska od początku swojej dyrekcji w Białymstoku: dążenie do dobrego poziomu każdego przygotowywanego przedstawienia.
"Neapol miasto milionerów", "Wassa Żeleznowa", "Emilia Galotti" Lessinga i "Wesele Figara" - oto wiosenny repertuar Teatru im. Węgierki, który miałem możność zobaczyć. Każda z tych pozycji jest na pewno celowa, każda niesie treści potrzebne i cenne. Jak wyglądały przedstawienia?
Przedstawienie "Neapolu" wyreżyserowane przez Irenę Ładosiównę, która grała jedną z ról w warszawskiej premierze sztuki Eduardo de Filippo, było niewątpliwie ciekawe. Nie stanowiło bynajmniej kopii przedstawienia w "Ateneum". Było inne już choćby w samym opracowaniu tekstu. Można by je określić jako bardziej opisowe, widać w nim było staranie o stworzenie atmosfery zbliżonej do tej, jaką znamy z włoskich filmów. W scenograifii Leon Kiliszewski nie stosował skrótów, nie dążył do rozwiązań syntetycznych. Poszedł w kierunku rodzajowości obrazu, podobnie jak całe przedstawienie. Była to zresztą rodzajowość udana. Charakter przedstawienia utrzymany był przez reżysera i zespół konsekwentnie. Niczego nie tuszowano, nie dążono do dyskrecji wyrazu scenicznego. Sądzę, że zainscenizowany z rozmachem i werwą, najlepszy w sztuce akt I zyskał na tym znacznie, że jego tragikomiczny charakter wydobyty został pełniej niż w Warszawie. Popisową rolę Amalii zagrała Irena Górska. Myślę, że była w niej nie mniej interesująca niż Gordon-Górecka, choć inna, pełna żywiołowego, głośnego, włoskiego temperamentu. Miała może więcej otwartości, więcej szczerości, nie było w niej tego jakiegoś przyczajenia, jakie miała wykonawczyni warszawska. Nie miała w sobie czegoś z gruntu złego, była w sumie sympatyczniejsza. O pokazanie włoskiego temperamentu starali się zresztą prawie wszyscy wykonawcy. Neapol był może aktorsko, zespołowo najrówniejszy z przedstawień, które widziałem w Białymstoku, mimo pierwszoplanowej kreacji Górskiej. Bardzo dobrym Gennarem, chudym, żałosnym i śmiesznym, a jednak zdobywającym widzów dla przenikliwych, mądrych prawd, jakie wyznaje i głosi, był Józef Czerniawski. Podobnie potrafił poruszyć i wzruszyć Władysław Hermanowicz odtwarzający postać urzędnika Spasiano. Interesująco zagrała starszą córkę Amalii i Genna, Marię Rosarię, Helena Krauze, a Witolda Czerniawska wryła się w pamięć jako bardzo charakterystyczna, śmieszna i śmiejąca się wciąż zaraźliwie Assunta.