Francja podbiła Gdański Festiwal Tańca
VII Gdański Festiwal Tańca. Pisze Łukasz Rudziński w portalu Trójmiasto.pl.
Za nami VII Gdański Festiwal Tańca. Największa, 10-dniowa impreza taneczna Trójmieście miała konsekwentny i przemyślany program, w którym zdecydowanie wyróżniały się projekty zagraniczne. Konkurs Solo Dance Contest wygrała Francuzka Jann Gallois, zaś występ francuskiej Compagnie Propos okazał się niezwykłym pokazem mistrzowskiego kunsztu, wartego znaczenie większej sceny niż ta, mieszcząca się w Klubie Żak.
Gdańska impreza przeszła pewien lifting. Wieloletnią kuratorkę imprezy, Katarzynę Pastuszak, zastąpiły Maria Miotk (odpowiedzialna za selekcję polskich przedstawień) oraz Joanna Czajkowska (kuratorka projektów zagranicznych). Zrezygnowano też z pokazów gotowych wcześniej spektakli rozłożonego w czasie projektu "rezydencja / premiera". Także jeden ze spektakli zagranicznych - "Falling" w choreografii Wojciecha Mochnieja i wykonaniu jego międzynarodowej grupy WM2 (szerzej znanej jako W&M Physical Theatre), również zaprezentowany został półtora miesiąca przed imprezą. Właśnie Wojciech Mochniej pomagał trójmiejskim artystom przygotować ich najnowsze spektakle, które oficjalnie zainaugurowały tegoroczny Gdański Festiwal Tańca: "Private maps" Heleny Ganjalyan, "Gałązka z drzewa słońca" Bożeny Zezuli i Krzysztofa Gojtowskiego oraz "Radio Żelaza" Wiolety Fiuk, Patryka Gackiego, Michała Łabusia i Natalii Madejczyk.
Szczególnie ta ostatnia premiera cieszyła się dużym zainteresowaniem, ponieważ Fiuk i Gacki to twórcy oryginalnego, ciekawego zespołu DzikiStyl Company, zaś Łabuś i Madejczyk niedawno pożegnali się z Bałtyckim Teatrem Tańca Izadory Weiss i jest to ich pierwsza praca poza BTT, prezentowana w Trójmieście w ostatnim czasie. "Radio Żelaza" choć jest kwartetem na czworo tancerzy, okazało się nie tyle konfrontacją damsko-męską, co symbolicznym zderzeniem wolności i zniewolenia, podporządkowania i indywidualizmu, z góry skazanego zresztą na niepowodzenie.
Obecność ciała tancerza, czasem tak statyczna jak manekin z wystawy sklepowej (czy też Craigowska nadmarioneta) oraz modelowanie ciała tancerzy przez demiurga-tyrana, przywodzącego na myśl ruch faszystowski (Michał Łabuś), nie zawierają klisz ani prostych scenicznych rozwiązań. Widać tu rękę Wojciecha Mochnieja, bo spektakl jest skondensowany, kompozycyjnie spójny, a przy tym, od początku do końca, pełen dramaturgicznych napięć. Koncepcyjnie, reżysersko i wykonawczo jest zdecydowanie bardziej udany niż "The Pale Fox" DzikiegoStylu Company, przygotowany niedawno w Teatrze Muzycznym. Bardzo dobrze aktorsko i tanecznie w ruchu proponowanym przez Fiuk i Gackiego odnajduje się Michał Łabuś. Nieco śmiałości i swobody brakuje za to Natalii Madejczyk, jednak całe przedsięwzięcie, dzięki pracy całej czwórki (oraz świetnie dobranej, budującej nastój muzyce) należy do ciekawszych propozycji tegorocznego festiwalu.
Zdecydowanie największym wydarzeniem festiwalu był jednak spektakl francuskiej Compagnie Propos - "De Batailles" (Batalia) [na zdjęciu]. Piątka tancerzy i trójka muzyków wyczarowała niezwykły świat, oparty na męskiej dominacji, rywalizacji i towarzyszących im emocjach. Wszyscy tancerze poza niewiarygodnym przygotowaniem gimnastycznym i akrobatycznym okazali się również świetnymi aktorami. Grają mimiką, prostymi gestami, perfekcyjnie radząc sobie przy tym z niezwykle trudną choreografią, opartą na podnoszeniach, partnerowaniu i fenomenalnej sprawności gimnastycznej. Cały spektakl zbudowano na karykaturze współczesnego biznesmena - każdy z piątki artystów ubrany jest w kompletny garnitur, przypomina przeciętnego trzydziesto-, czterdziestolatka w drodze do biura.
Ci niepozorni, wydawać by się mogło, panowie w średnim wieku, za pomocą wyobraźni i relacji podkreślonych zmianą peruki, w groteskowy sposób parodiują męski "wyścig szczurów", łącząc go z cyrkową sprawnością i humorem, w którym znalazło się miejsce na wiele nawiązań do kultury masowej. W tym niezwykle dynamicznym, żywiołowym przedstawieniu z pogranicza cyrkowej klaunady i tanecznej farsy, ogromną rolę odgrywają grający na żywo muzycy, budujący skoczny, żywy rytm przedstawienia. "De Batailles" to wspaniała odtrutka na poważne, głęboko egzystencjalne spektakle, oparte na filozofiach i inspiracjach znanych tylko ich twórcom. Francuzi swoim godzinnym występem udowodnili, że odpowiednio skomponowany show może mieć rangę najwyższej sztuki.
Nie tak spektakularne, choć bardzo ładne wizualnie, dalekie od banału było również kameralne chorwackie przedstawienie "You", przygotowane przez Zagreb Dance Company. Aleksandra Mišić i Ognjen Vučinić zatańczyli niezwykle intymny duet miłosny, zbudowany nie z klasycznych gestów, a w ruchu - tym przeciwstawnym (przeciąganiu się wzajemnie w poprzek sceny), tym zsynchronizowanym we wspólnym tańcu z elementami baletu, czy też zamknięty w efektownym, niemal jak jazda figurowa na lodzie obrazku tancerki "płynącej" po scenie w swojej sukni. Jest tu miejsce na przemoc, wzajemne przyciąganie i odpychanie, ale i na bliskość, wyrażoną delikatnym gestem, spojrzeniem, trzymaniem za rękę, przytuleniem. Dobrym podsumowaniem tego bardzo ładnego wizualnie przedstawienia jest ostatnia scena, gdy tancerze stają w postawie jak do walca angielskiego, jednak zamiast charakterystycznych kroków, "tańczą" tylko ich dłonie, dotykając skóry współpartnera subtelnym, pełnym czułości, ruchem.
Projekty z Polski nie prezentowały poziomu wspomnianych produkcji zagranicznych. Najlepsze wrażenie pozostawia "Volta" Polskiego Teatru Tańca. Spektakl momentami dowcipny (postać starszej od pozostałych tancerzy autsajderki), ciekawie zatańczony w urozmaiconej, efektownej choreografii Andrzeja Adamczaka. Pozwoliło to artystom na zaprezentowanie swoich umiejętności w wielu technikach, w tańcu z różnymi partnerami, na różnym poziomie intensywności. Brakowało tu przede wszystkim płynności i koordynacji w sekwencjach zbiorowych oraz jakieś myśli, łączącej kolejne elementy spektaklu poza ogólnikowo ujętym konfliktem: zbiorowość - jednostka. Przedstawienie składa się z luźno skomponowanych, efektownych tanecznie scen, a jego uroda zamyka się w ciekawej kompozycji tanecznej, pięknie wysportowanych sylwetkach tancerek i tancerzy oraz grze świateł.
Większy niedosyt pozostał po "Stalking paradise" Lubelskiego Teatru Tańca. Przedstawienie o niezbyt efektownej, choć intrygującej choreografii, okazało się manifestem ludzi poszukujących sensu i wiary (bardzo różnorodnie pojmowanej). Efektowne projekcje, wyświetlane jednocześnie na trzech ścianach otaczających tańczących artystów, wraz z grą światła i warstwą muzyczną tworzą ciekawą kompozycję, jednak przekaz werbalny (tancerze wypowiadają lub wykrzykują swoje małe, codzienne "akty wiary") oraz przekaz ruchowy pozostają ze sobą w sprzeczności.
Największe rozczarowanie to jednak nowojorsko-poznański projekt "There might be others" wedle koncepcji Rebecci Lazier. To koncept ruchowo-taneczny, zbudowany z odrębnych sekwencji, bazujących na predyspozycjach i umiejętnościach dziesiątki tancerzy, wybranych przez reżyserkę i uzupełnionych przez Polaków wyłonionych w castingu. Spektakl przypomina godzinne zajęcia warsztatowe, oparte na procesie grupowym - taniec w duetach, improwizacje, solo - wszystko na komendę, z instrukcjami zapisanymi hasłowo kredą na ścianie i "ścieranymi" po wykonaniu kolejnego elementu. Ten bogaty ruchowo spektakl szybko staje się monotonny, z czasem po prostu nuży.
Bardzo ważnym, stale rozwijającym się elementem festiwalu jest Międzynarodowy Konkurs Solo Dance Contest, w którym w tym roku zmierzyło się 23 artystów, prezentujących krótkie jednoaktówki. Zwycięski spektakl Francuzki Jann Gallois "P-mgta" to technicznie i artystycznie zdecydowanie najbardziej dojrzały pokaz spośród zakwalifikowanych do finału konkursu. Jednak teatralnie najciekawszy był kompletny, świetnie wyreżyserowany spektakl "Dominique" autorstwa Dominika Więcka, zdobywcy drugiego miejsca oraz Nagrody Publiczności.
Gdański Festiwal Tańca jest wartościową, ciekawą propozycją różnorodnego tańca, wywiedzionego z różnych technik. Nieustająco brakuje na tej imprezie pokazów Teatru Dada von Bzdülöw. Ciekawy jest dwugłos kuratorski, a reprezentacja zagraniczna mogłaby być nieco większa. Jednak rola tej imprezy jest nie do przecenienia zarówno wobec amatorów tańca (poprzez warsztaty, jak i przygotowanie spektaklu "Namu" z udziałem amatorek powyżej 50 roku życia), jak i zawodowców (zamknięte warsztaty mistrzowskie). Szkoda jedynie, że GFT nie ma w Trójmieście żadnej konkurencji, choć to nasze taneczne okno na świat w niczym nie ustępuje podobnym imprezom w innych częściach kraju.