Artykuły

Ocalić Londyn...

Oczywiście, można to było zrobić lepiej - słychać zewsząd po zakończeniu serii widowisk telewizyjnych "Akcja V". Pozostając w zgo­dzie z odczuciem potocznym, nie będę przypominał, ile to pożytku wynika z samego pod­jęcia ważnego tematu i z je­go realizacji w wydaniu naj­bardziej masowym, zatem - z bardziej przystępnego niż do­tąd przybliżenia widowni dzi­siejszej wspaniałego czynu, jednego z chlubnych dokonań naszych czasu wojny. Te spra­wy, dobrze widoczne w sa­mym serialu, jakby nie wy­magały komentarza; tyle tyl­ko, iż trzeba zauważyć, jak znacznie zapowiedź emisji telewizyjnej wzmogła za­interesowanie prasy, history­ków, środowisk kombatanc­kich szczegółami Akcji V i ży­jącymi jeszcze jej bohaterami. Jest to jakby wartość dodat­kowa i tak pożytecznego przedsięwzięcia TV.

Kiedy już maszyna serialu ru­szyła, dały się jednak słyszeć i tony zgrzytliwe. Jedne pochodziły z niedopasowania dwóch współ­pracujących tu mechanizmów: relacji faktograficznej i konwencji sensacyjno-szpiegowskiej. Autorzy zapowiadali rzecz w rodzaju tak modnego dzisiaj teatru faktu i słowa dotrzymali, aliści nie wy­rzekli się, także eksploatacji chwy­tów typowych dla opowieści z suspencem, rozkładającej napięcie wedle reguł zagadki kryminalnej. Tu zaś stali na straconej z góry pozycji - przebieg wydarzeń na tyle jest znany, że niespodzianek nie mogło być zbyt wiele; w każ­dym razie te, które wprowadzono, przynosiły zaskoczenia raczej po­łowiczne, z reguły łatwe do roz­szyfrowania. Z drugiej strony, dla konwencji sceny faktu ważny jest autentyzm szczegółów, kli­mat wiarygodności psychologicz­nej i sytuacyjnej - tego zaś bra­kowało najbardziej, gdyż autorzy poczynali sobie dość dowolnie z tworzywem historycznym, za­czerpniętym zresztą ze świetnej relacji Michała Wojewódzkiego.

Jeśli po niewielu latach nasi alianci ówcześni, a szczególnie Anglicy, skłonni są tak znacznie pomniejszać polskie zasługi wo­jenne, zrozumiała staje się reak­cja sprzeciwu, wywołująca ów stale w serialu obecny ton spro­stowania i zażalenia. Niestety, nie brzmi on sympatycznie. Nie nale­żało może wyposażać polskiego oficera w Londynie (Igor Śmiałowski), toczącego ze swym angielskim kolegą (Ignacy Ma­chowski) nieustanne spory o uzna­nie pierwszeństwa naszych osiąg­nięć - w racje i zdolność przewi­dywania nierealne w sytuacji ówczesnej, tłumaczące się dziś dopiero, z perspektywy lat trzy­dziestu. Jest to hollywoodzki spo­sób traktowania dziejów - i za­razem lekceważenia inteligencji widza.

Teatralna, sztucznie podzielona na sceny narracja - teraz leśni­czówka, mieszkanie Fundelowa, potem sklepik, skrzynka kontak­towa itd. - także dawała się we znaki widzowi oczekującemu kon­fliktów mniej skonwencjonalizo­wanych. Interesujące, że sztucz­ność znikała wraz z pojawieniem się na scenie Jana Englerta, tyle ten aktor wnosił żywości, świe­żości gestu i reakcji, niefałszowanego autentyzmu. Inne role, w tym tak świetne jak kreacja Ry­szardy Hanin, były jednak za­wieszone na wąskim paśmie mię­dzy groteską a nastrojem realne­go zagrożenia.

Ton kameralnej konspira­cji - którego nie mąciło wca­le szybkie przenoszenie akcji na zmianę: do Londynu, Nie­miec, Warszawy etc - zmie­nił się nagle w odcinku ostat­nim w dramatyczną rela­cję, rzeczywiście pasjonujące­go wydarzenia. Była nim akcja "Trzeci most", a więc lądowanie w Polsce samolotu angielskiego z Brindisi i jego natychmiastowy start z cen­nym ładunkiem w drogę po­wrotną. Tyle że telewizyjna wersja tego wydarzenia, zys­kując na dramatyzmie, straci­ła jednocześnie wiele z histo­rycznej wiarygodności. Nie sta­ło się to wskutek błędu w sztu­ce. Nie trzeba przypominać, jak łatwo wybrać z potoku wydarzeń te tylko, które przystają dobrze do wybra­nej, dowolnej interpretacji - a pominąć inne. Autorzy z nie­winną miną zapominają, że prócz znanego ładunku, samo­lot z Brindisi uwoził z okupo­wanej Polski dwie bardzo znaczne politycznie persony: Tomasza Arciszewskiego, któ­ry rychło miał zostać londyń­skim premierem, i pułkowni­ka wywiadu brytyjskiego, dra Retingera - zaś ten Kissinger generała Sikorskiego nie poja­wiał się nigdy na scenie bez istotnego powodu. Wracał właśnie do Anglii po cztero­miesięcznych rozmowach z przywódcami okupowanego kraju - wracał przez Kair, gdzie dwa dni po odlocie spod Tarnowa spotkał się z Miko­łajczykiem, w przerwie podró­ży tego ostatniego do Moskwy. Zbigniew Załuski nie bez po­wodu przecież pisze, że "Da­kota" startująca z wideł Wi­sły i Dunajca wiozła być może ratunek dla Londynu, ale i zgubę dla Warszawy. Pięć dni po jej odlocie wybuchło Po­wstanie... Ocaliliśmy wszakże Londyn, może nie jest to mało?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji