Słowacki w Teatrze Polskim
NARESZCIE zobaczyliśmy w Teatrze Polskim pozycję z naszego wielkiego repertuaru, który właśnie na tej scenie chcielibyśmy możliwie często oglądać. Tak rzadko grywa się u nas ostatnio tragedie Słowackiego, że wystawienie każdej z nich staje się teatralnym świętem. Tymczasem należałoby włączyć Słowackiego na stałe do repertuaru naszych scen. Niech raczej geniusz jego poezji i sztuka aktora czynią święto z premier Słowackiego, a nie rzadkość ich wystawiania.
W roku przyszłym obchodzić będziemy uroczyście Rok Słowackiego, ludzie teatru myślą już o zorganizowaniu festiwalu jego dramatów. Najwyższy zatem czas, aby teatry włączyły do swego repertuaru tragedie wielkiego poety, i to nie tylko te najczęściej grywane.
Teatr Polski wybrał na początek - bo nie wątpimy, że Słowacki będzie odtąd częstszym gościem na reprezentacyjnej scenie - "Marię Stuart", sztukę Słowackiego z lat młodzieńczych. Z różnych względów podoba mi się ten wybór. I dlatego, że teatr sięgnął właśnie po jeden z pierwszych dramatów poety; że przypomniał go młodszemu pokoleniu, które przeważnie go nie zna ze sceny; że pokazał wreszcie wtedy, kiedy publiczność warszawska dobrze jeszcze pamięta Schillerowską ,,Marię" w Teatrze Narodowym.
MÓWIMY - młodzieńcza sztuka, wskazujemy na jej słabości. Ale skoro uprzytomnimy sobie, że napisał ją poeta 20-letni, to już przy "Marii Stuart" okazuje się geniusz Słowackiego.
Weźmy choćby tylko postać bohaterki tytułowej. Poeta nasz pokazuje ją we wcześniejszym okresie jej życia, niż uczynił to Schiller. Po zabójstwie Darnleja i połączeniu się z Botwelem - a właśnie te fakty są kanwą dramatu Słowackiego - naród zmusił Marię do abdykacji i ucieczki z kraju. Schronienie się u angielskiej Elżbiety skończyło się tragicznie dla królowej Szkocji. Właśnie sam finał jej burzliwego życia wybrał Schiller dla swojej tragedii.
18 lat angielskiego więzienia, które poprzedzają niemiecką wersję sztuki o Marii Stuart, tłumaczą ów ton spokoju, zrezygnowania i dumy, który nadał Schiller swej bohaterce. Słowacki pokazał ją natomiast w najbardziej dynamicznym okresie jej życia, kreśląc charakter niejednolity, zmienny, chwilami krańcowo różny. Pokazał Marię jako kobietę tęskniącą do uczucia i przyjaźni, zasłuchaną w grę nadwornego muzyka. Wplataną przy tym w dworskie intrygi i ulegającą im przez własną słabość. I Marię, w której dojrzewa postanowienie zbrodni, tę, która ze spokojem podaje truciznę własnemu mężowi. Ale już w chwilę po dokonaniu tego czynu okazuje Słowacki wyrzuty sumienia swej bohaterki, jej halucynacje graniczące z obłędem. I znów widzimy poddanie się Botwelowi, który przeraża Marię, ale z którym związała już swe losy, a jest zbyt słaba, by samej dźwigać brzemię popełnionych win.
Nic dziwnego, że o rolę tak złożoną i bogatą ubiegały się nasze największe aktorki. Po raz pierwszy zagrała ją Aszpergerowa, następnie wsławiła ją Antonina Hoffman i wreszcie Modrzejewska. Dodać należy, że i role pozostałe dają świetne pole do popisu aktorskiego. Prawie każdy z bohaterów tej tragedii ma w niej piękną scenę dla siebie. Od męża Marii, Henryka, na młodziutkim, wiernym i zakochanym Paziu skończywszy.
RÓWNIEŻ scenograf i reżyser znaleźć mogą w tej młodzieńczej "Marii" bogaty materiał dla swej scenicznej wizji. Doskonałym tego przykładem jest właśnie ostatni spektakl w Teatrze Polskim. Na tle interesującej, przejrzystej dekoracji Ottona Axera pięknie prowadził Roman Zawistowski aktorów i malowniczo układał sytuacje. Eksponując stale aktora - a więc i słowo, które stanowi o pięknie tragedii Słowackiego - jasno poprowadził akcję rozgrywającej się tragedii. Niektóre sceny, jak np. pierwszoplanowa scena pożegnania Marii z Rizziem na tle zamykającego się kręgu skradających się zabójców Włocha - wręcz znakomita.
Jeżeli chodzi o aktorów, to oczywiście główną prowadzącą rolę ma w tej tragedii odtwórczyni Marii Stuart. Nina Andrycz w tej roli zbyt mi się jednak wydawała jednolita, zbyt oparta na jednym tonie. W roli męża królowej Szkocji zobaczyliśmy Stanisława Jasiukiewicza. Konsekwentnie i interesująco pokazał Henryka Darnleja jako człowieka słabego, bardzo nerwowego, zbliżającego się niemal do stanu obłędu. Zbrodniczego, zdecydowanego na wszystko Botwela zagrał Władysław Hańcza. Świetną sylwetkę kanclerza Mortona narysował Gustaw Buszyński.
Nowym, dużym sukcesem Czesława Wołłejki stała się rola Nicka, królewskiego błazna. Zwłaszcza piękna scena śmierci, jedna z najbardziej poetyckich scen w tragediach Słowackiego, poprowadzona przez aktora z dyskrecją i prawdziwym uczuciem opromieniła cały spektakl. Również Ignacy Gogolewski jako Rizzio niejedną nutę najczystszej poezji dorzucił do całości obrazu.
Nie wygrał natomiast wszystkich możliwości leżących w roli ambitnego Duglasa Franciszek Dominiak, utrzymujący całą rolę w jednolitym, patetycznym tonie. Zbyt mało tchnął poezji w rolę Pazia Kazimierz Orzechowski.
Mimo różnych, mniej czy bardziej poważnych zastrzeżeń, ostatnią premierę Teatru Polskiego należy uznać za pozycję cenną. A inscenizację "Marii Stuart" za krok naprzód w kierunku lepszego poznania dorobku scenicznego naszego największego poety.