Artykuły

Nie gram dla pieniędzy

JAN PESZEK: Telewizja to okropne medium. Tak naprawdę nie ma nic wspólnego ze sztuką. Trzeba natomiast brać udział w niektórych przedsięwzięciach realizowanych w telewizji - w takich, w których ludzie je przygotowujący stawiają sobie pewne granice, nie godzą się na bylejakość, na kompletną łatwiznę.

Kurier Poranny: Doliczono się, że zagrał pan "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego" ponad 1200 razy...

Jan Peszek: Myślę, że było tego więcej... Nie liczę, ale szacunkowo, bez ryzyka większej pomyłki można powiedzieć, że zagrałem jakieś 2 tys. spektakli. Ale nie chodzi o bicie jakichś rekordów. Pewne jest, że w przyszłym roku minie 30 lat, od czasu, gdy po raz pierwszy zagrałem "Scenariusz...".

To jest dość akrobatyczne przedstawienie - zwisanie z drabiny, przechodzenie między szczeblami, dynamiczna choreografia całości. Jak pan sobie teraz z tym wszystkim radzi?

- Kiedyś oczywiście było trochę łatwiej. Teraz robię to samo, co 30 lat temu, tylko... może trochę wolniej (śmiech).

Czy taka ilość spektakli, to chęć grania Schaeffera, czy są też bardziej przyziemne powody - np. ekonomiczne?

- Ekonomia towarzyszy każdej pracy. Ale w tym przypadku nie są decydujące. "Scenariusz..." uważam za mój manifest. Przez wiele lat grałem go bez honorariów, aż ktoś mi uzmysłowił, że - manifest manifestem - ale to jest mój zawód, więc powinienem za wykonaną pracę brać pieniądze. Poza tym publiczność ciągle chce go oglądać, wiec ciągle gram. I nie zawsze mogę sprostać oczekiwaniom.

A zrobił pan w życiu coś tylko i wyłącznie dla pieniędzy?

- No tak, ale... Tak tylko i wyłącznie dla pieniędzy? Taki przypadek chyba nie miał miejsca. Sztuka robiona tylko dla kasy wymaga uników, stosowania taryfy ulgowej, co jest mi obce. Nie czuję się z tego powodu lepszy, nie wywyższam się. Po prostu zawsze miałem bardzo dużo pracy i nigdy nie narzekałem na jej brak. Oczywiście istnieją takie rzeczy, przy których argument finansowy staje się poważny - nie chcę powiedzieć decydujący, ale bardzo istotny...

Na przykład?

- Bywają takie spektakle telewizyjne, które nie koniecznie by mnie osobiście zainteresowały, ale ponieważ towarzyszy temu dobre honorarium, a rzecz jest nie-wstydliwa, to godzę się. Nigdy nie przyjmuję propozycji, nawet bardzo intratnych, które są poniżej moich ambicji zawodowych, czy mój gust się z nimi nie zgadza. Dlatego nie zobaczy mnie pan w rzeczach, których nie akceptuję.

Nie zobaczę pana w żadnym telewizyjnym tasiemcu?

- Nie. Miałem liczne propozycje, ale wszystkie odrzuciłem.

A co konkretnie panu proponowano?

- Zwykle główne role. A tytuły? Mogę powiedzieć, że miałem propozycje zagrania we wszystkich dużych i popularnych telenowelach.

A reklama?

- Też miałem nie jedną propozycję, ale żadnej nie przyjąłem. Nie mówię, że to źle, że ktoś występuje w reklamie. Rozumiem też, że telewizyjne tasiemce mają swoją wierną, zawziętą publiczność, że są wielu ludziom potrzebne. Ale oni żyją swoim życiem, a ja swoim.

Czyli telewizja kompletnie pana nie interesuje?

- Telewizja to okropne medium. Tak naprawdę nie ma nic wspólnego ze sztuką. Trzeba natomiast brać udział w niektórych przedsięwzięciach realizowanych w telewizji - w takich, w których ludzie je przygotowujący stawiają sobie pewne granice, nie godzą się na bylejakość, na kompletną łatwiznę. Oczywiście, siłą rzeczy, interesuje mnie Teatr Telewizji. Bardzo szkoda, że coraz rzadziej dostrzegany albo spychany na takie godziny, w których nikt już nie siedzi przed telewizorem.

Niebawem będziemy oglądać w Teatrze TV premierę "Żywotu Józefa" w reżyserii Piotra Toma-szuka. Zagrał pan w tym przedstawieniu. Czy to przedsięwzięcie należy do takich, które zaspokajają pana oczekiwania estetyczne, ambicjonalne?

- Tego nikt nie może powiedzieć przed premierą. Zagrałem u Piotra Tomaszuka, zrobiłem to z wielką radością. Wydaje mi się, że miał fantastyczny pomysł, powstała bardzo ciekawa scenografia, zgromadzono świetnych aktorów. To spotkanie było arcyciekawe, ale o efekcie nie mogę mówić, bo nie widziałem gotowego przedstawienia.

To nie było pana pierwsze spotkanie z Tomaszukiem...

- Tak. Ale zawsze, kiedy mogę z nim pracować, jestem bardzo podekscytowany. To reżyser, artysta, który zawsze jest bardzo dobrze przygotowany, wie, czego chce i nigdy nie odstawia lipy.

Ostatnio Tomaszuk stal się obiektem napaści ze strony działaczy Ligi Polskich Rodzin. Co pan sądzi o tym zajściu?

- Sądzę jak najgorzej. To jest straszne, katastrofalne świadectwo tego, co się w Polsce dzieje. "Ofiara Wilgeforris" powstała na podstawie mitu, bardzo starej legendy, której nie wymyślił Tomaszuk, by kogokolwiek obrażać czy prowokować. Atakowanie z jakiejkolwiek perspektywy tego tematu, tego mitu, który jest własnością kultury narodowej, jest - najkrócej mówiąc - ciemnogrodem.

Myśli pan, że za pogróżkami o rozganianiu kijem kryje się jakaś realna groźba?

- Boję się, że tak. Obawiam się, że nie wszyscy są w stanie znieść taką napaść w odpowiedni sposób - godnie i z podniesionym czołem. To są szalenie groźne zjawiska - nie tylko dla sztuki, ale też w wymiarze czysto ludzkim, jednostkowym. Boję się, że w wielu miejscach istota kultury jest naprawdę zagrożona. Na szczęście w przypadku Tomaszuka skończyło się to dobrze, ale nie wiadomo, czy definitywnie, czy nie będzie jakiegoś ciągu dalszego...

Czy w pana karierze zdarzyło się coś podobnego? Ktoś przyszedł i powiedział, że to, co pan robi jest niedopuszczalne, bo obraża, szarga, profanuje?

- W 1992 roku w warszawskim Teatrze Studio zagrałem w spektaklu Mariusza Trelińskiego "Sny" według Pieśni Maldorora" Lautreamonta. Przedstawienie wywołało burzę w Polsce, nie było długo grane. To jest świadectwo miejsca, pozycji mentalnej Polaków w świecie.

Czy należy pan do aktorów, którzy całe życie czekają na tę jedną, wymarzoną rolę?

- Nie, nic z tych rzeczy. Nie mam takich ról, z powodu których nie spałbym po nocach. Mam oczywiście aspiracje, żeby grać dobre role, w dobrej literaturze. Uważam, że nawet na średnią literaturę szkoda czasu i życia. I to się od razu odróżnia i widz to odróżnia, co jest wartościowe, a co jest tylko udawaniem.

Czy w takim razie oczekuje pan czegoś jeszcze od aktorstwa? Nie jest pan znudzony?

- Aktorstwo nigdy mnie nie nudziło. Myślę, że życia nie starczy, żeby poznać całą masę takich dziwnych zakamarków, którą zawiera ten zawód. To profesja nieskończona w swoich wariantach i możliwościach - tak jak człowiek. Uwielbiam badać człowieka, przyglądać się mu. Uważam, że wszystko, co ludzkie, nie powinno być obce aktorowi. Szalenie lubię role, które pozwalają mi dotknąć zjawisk, wejść na takie tereny, robić takie rzeczy, na które w realnym życiu nigdy bym się nie poważył. A na dodatek nikt mnie za te wyczyny nie pociąga do odpowiedzialności karnej (uśmiech). To sytuacja bardzo komfortowa, a przy okazji terapeutyczna. I jeszcze mi za to płacą (śmiech).

Wystarcza na wszystko, czego pan zapragnie?

- Nie mam i nigdy nie miałem wygórowanych potrzeb. Żyję godnie, zupełnie wystarcza mi to, co mam.

Co to są niewygórowane oczekiwania, godne życie według Jana Peszka?

- Nie będę wykonywał pracy tylko dlatego, żeby otrzymać pieniądze, za które koniecznie muszę kupić nowy samochód albo zmienić wystrój domu, albo koniecznie lecieć na Hawaje. Nie mam takich potrzeb. Może dlatego, że byłem na Hawajach, mam dom i samochód - zwykły focus, który mi służy do pracy, do pokonywania setek kilometrów pomiędzy miastami, teatrami. Nie mam aspiracji, żeby jeździć jaguarem. Bardzo dużo podróżuję, wiec w zasadzie zawsze wydaję to, co zarabiam, nie mam jakichś materialnych zabezpieczeń. Nigdy nie będę pracować dla pieniędzy - w takim sensie, żeby mieć coś więcej albo lepiej. Bo co to właściwie znaczy lepiej?...

Żywot Józefa

W poniedziałek, 19 grudnia o godz. 21 wTVP1 premiera "Żywotu Józefa" Mikołaja Reya w reżyserii Piotra Tomaszuka. Biblijnego Józefa zawistni bracia sprzedali w niewolę, gdzie miast sczeznąć marnie, sta) się doradcą faraona. Po latach bracia ukorzyli się przed Józefem, a on sprowadził ich i cafe swe plemię nad żyzny Nil. W moralitecie Reya Jan Peszek zagrał Śmierć. Obok niego zobaczymy m.in. Macieja Stuhra (Józef), Annę Dymną, Stanisławę Celińską, Maję Ostaszewską. Przed tygodniem w Operze i filharmonii Podlaskiej Jan Peszek zagrat "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego" Bogusława Schaeffera - widowisko, które gra nieprzerwanie od 30 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji