Maria Stuart
KIEDY dwudziestoletni aplikant księcia ministra Lubeckiego Juliusz Słowacki w chwilach wolnych od nudnych biurowych zajęć napisał drugie już (po "Mindowem") "Drama historyczne", do którego na bohaterkę obrał nieszczęśliwą królową Szkocji Marię, przyświecały mu różne wzory literackie . Nieuznawane przez gładkich pseudoklasyków dramy "rozwichrzonego", jak wówczas mawiano Szekspira, ponura namiętność zbrodniczych bohaterów Schillera i posępne postacie byronowskich samotników "z piętnem zbrodni na pobladłym czole".
Z tych wszystkich reminiscencji i z niepowszedniego talentu młodziutkiego autora naradziła się "Maria Stuart", utwór sceniczny, który wystawienia w teatrze doczekał się dopiero w przeszło 30 lat od chwili napisania, a w kilkanaście lat po przedwczesnej śmierci autora.
Gdyby jeden z wzorów przyświecających młodemu wyznawcy nowego prądu literackiego, zwanego romantyzmem, Szekspir napisał sztukę o Marii Stuart, byłaby to dla jego pokolenia sztuka współczesna, gdyż opowiadałaby o zdarzeniach, na które spoglądało własnymi oczyma. Nie uczynił tego, a szkoda. Za to drugi wzór Słowackiego Fryderyk Schiller stworzył tragedię o tej postaci, tyle że zapatrzył się w Marię w całkiem innej epoce jej życia. Maria Schillera jest jedynie szlachetne ofiarą, Maria, która obrał sobie Słowacki łączy w sobie mnóstwo najsprzeczniejszych cech: władczość i pychę z liryzmem i pożądaniem miłości, łagodność i czułość (w stosunku do Rizzia czy Pazia) z okrucieństwem sięgającym zbrodni.
Toteż postać Marii Słowackiego wymaga od grającej ją aktorki o wiele więcej różnorodnych barw na jej palecie artystycznej.
Nic dziwnego, że rola ta była od wielu lat marzeniem każdej niemal aktorki polskiej i że grały ją takie gwiazdy naszej sceny, jak HOFFMANOWA czy MODRZEJEWSKA.
Wielka szkoda, że w czasach Heleny Modrzejewskiej, tej może najbardziej uwielbianej przez publiczność ze wszystkich polskich aktorek nie było taśmy magnetofonowej. Sądzę, że gdybyśmy mogli usłyszeć obecnie jej głos jako Marii Stuart, to obok całej dynamiki talentu artystki raziłoby nas to, co wówczas najbardziej zachwycało: patos. Rola Marii jest właściwie zbudowana na patosie i w czasach, gdy patetyczne brzmienie głosu wzruszało, aktorka bynajmniej się pod tym względem nie krępowała.
DZIŚ jest inaczej. Dziś patos nas razi i dlatego odczuwamy głęboką wdzięczność dla NINY ANDRYCZ, kreującej rolę Marii, że potrafiła się (a było to niełatwe) ustrzec wszelkiej patetyczności. Już pierwsze słowa, jakie padają z jej ust w pierwszej scenie I aktu na wieść o demonstracjach ludu przeciwko jej osobie "Rizzio, słyszałeś? Sama - sama na tronie, opuszczona od wszystkich, lud mnie nienawidzi" mogłyby być namiętnym okrzykiem, a są tylko żałosną skargą słabej kobiety, niemal dziecka, które nagle poczuło ciążącą na nim nienawiść. Ta prostota, która do dzisiejszego widza przemawia znacznie większym wzruszeniem, niż wszelka deklamacja, towarzyszy do końca NINIE ANDRYCZ, która śmiało może zaliczyć rolę Marii do najlepszych swych osiągnięć.
Zwłaszcza, niezapomnianym pozostanie dla widzów odtworzenie straszliwej sceny zmagań się Marii z samą sobą w akcie V. Scena, w której w jakiejś olśniewającej wizji widzi przyszłe swe losy. Już nie władcza królowa na tronie, dla której życie jest tylko sprawą pomiędzy nią a Bogiem, ale zbrodniarka, dręczona wyrzutami sumienia i oczekująca tej strasznej chwili detronizacji, więzienia i śmierci, chwili, która (wie o tym dobrze) jest nieuchronna.
Na takiej scenie, kryjącej w sobie zasadzki melodramatu jakże łatwo pośliznąć się aktorce. NINA ANDRYCZ zagrała ją pięknie, przejmująco. Zagrała ją tak, że lęk jej udzielał się widzom.
"Maria Stuart" jest dramatem, który mimo ze wysuwa na plan pierwszy postać tytułową, zawiera cały zespół znakomicie nakreślonych postaci. Toteż reżyser ZAWISTOWSKI postarał się obsadzić je wszystkie utalentowanymi aktorkami, którzy te role podźwigną.
STANISŁAW JASIUKIEWICZ znakomicie wczuł się w postać chwiejnego, w gruncie rzeczy czułego i nieszczęśliwego króla Henryka Darnleya. Największe wrażenie pozostawia w scenie zakończenie aktu IV, gdy po śmierci wiernego Nicka pozostaje sam ze skargą:
"...tak samotny przy zmarłym i w
noc taką ciemną,
Sam jeden... Boże! Boże zmiłuj się
nade mną".
IGNACEGO GOGOLEWSKIEGO w roli Rizzia łączy z Jasiukiewiczem świetne wyczucie romantycznego stylu. I on tak jak tamten przenoszą widza do owej epoki, która operowała strachami, czarami, duchami i której poeci umieli to wyśpiewać trzynastozgłoskowcem, brzmiącym niekiedy, jak muzyka.
WŁADYSŁAW HAŃCZA w roli Botwela może zbyt mało akcentował tę najbardziej byronowską z postaci dramatu i on jeden spośród wszystkich aktorów wpadał chwilami w ponury patos. Przypadła mu co prawda najtrudniejsza z męskich ról tej sztuki.
Dużym osiągnięciem artystycznym jest interpretacja roli błazna Nicka przez CZESŁAWA WOŁŁEJKĘ. Zdobył się on na akcenty głęboko wzruszającego liryzmu; a słynna spowiedź przed śmiercią u stóp króla wywołała na widowni poruszenie.
Pewne słowa Nicka nie tłumaczyły się jednak dla mniej wtajemniczonych widzów, a to z tej racji, że scenograf poskąpił mu badaj najmniejszego błazeńskiego akcentu na jego szacie. Nick ubrany w schludne, popielate ubranko jest niezrozumiały, gdy woła przed śmiercią - ,,O matko! matko! - daj mi inne szaty..." a wspomniana parokrotnie w jego słowach błazeńska czapka jest tu nie wiadomo czemu czapką nie tyle niewidką, ile niewidzialną.
Ale to sprawa scenografii, o której za chwilę.
Wracając do aktorów, trzeba pochwalić młodego KAZIMIERZA ORZECHOWSKIEGO za jego nacechowaną prostotą i liryzmem rolę Pazia. Był uroczy, a balladę wyrecytował prześlicznie.
FRANCISZEK DOMINIAK w roli obrażonego Duglasa, MALISZEWSKI jako Astrolog, BUSZYŃSKI w roli kanclerza Mortona i DMOCHOWSKI jako Lindsay byli każdy całkowicie na swym miejscu.
TRUDNO mi doprawdy zgodzić się z koncepcją scenografii OTTONA AXERA której uroki podnosiłam tylokrotnie w mych recenzjach. Nikt mi nie wytłumaczy, że do romantycznego trzynastozgłoskowca, rozbrzmiewającego ze sceny, do czysto romantycznych sytuacji dostosować można żelazne rusztowania.
Scenografia idzie tu swoją drogą, a akcja dramatu swoją: między nimi zaś biegną dziesiątki lat najróżniejszych stylów. Raczej można by się zgodzić na kotary i całkowity brak dekoracji, gdzie widz nadrabiałby sobie fantazją, niż na ów pokryty białymi łatami horyzont, a na jego tle żelazne szyny sterczące bezładnie ku górze. W takim ujęciu sala pałacowa nie jest salą, ogród nie jest ogrodem, gotyk nie jest gotykiem, a lampa nie jest lampą. Przypuszczam też, że chodzenie po rusztowaniach nie jest łatwe dla aktorów, przeniesionych w świat romantyzmu.
Dziwacznie też wyglądają na tym nowoczesnym tle kostiumy z epoki. A przyznać trzeba, że kostiumy Marii Stuart są wszystkie trzy przepiękne.