Maria Stuart
Jest niewątpliwym paradoksem, iż postać szkockiej królowej Marii Stuart utrwaliła się w naszej świadomości historycznej i kulturze nie w wersji historycznej i bardzo bliskiej jej wersji poetyckiej Słowackiego, lecz zgodnie z wyidealizowanym wizerunkiem Schillerowskim. Pełna sprzeczności, targana namiętnościami, zaangażowana ambicjami w rozgrywce z Królową Elżbietą - co wówczas było jednoznaczne z walką przeciw angielskim interesom, bo po stronie śmiertelnego wroga Anglii: Hiszpanii - taka postać Marii nie mieściła się w tradycyjnym schemacie heroini, kształtowanej w naszej świadomości narodowej od czasów legendarnej Wandy po Emilię Plater. Tym chyba można tłumaczyć fakt, iż w naszej tradycji teatralnej zadomowiła się nie Marina Stuart z "dramy historycznej" Słowackiego lecz Maria z tragedii Schillera. Tym też chyba można tłumaczyć niechęć naszych teatrów od przeszło stu lat do wystawiania wspomnianej "dramy historycznej". Znaliśmy więc i znamy o wiele lepiej postać Marii-królowej niż Marii-kobiety.
Dlatego należy się uznanie dyrekcji Państwowego Teatru Polskiego za przypomnienie tego młodzieńczego dramatu Słowackiego (napisał go mając zaledwie 20 lat kiedy pracował "na posadzie" w Komisji Skarbu, w Warszawie), w którym są już nie tylko zapowiedzi czy zadatki, ale wszystkie rozwinięte później cechy geniuszu polskiej sceny narodowej. Gdyby przed Słowackim istniał już narodowy dramat romantyczny, można by mówić o zdumiewającym opanowaniu przez młodego poetę tajników teatralnego rzemiosła. Ale zdumiewa w równym stopniu ujawniona w "Marii" znajomość tajników psychiki kobiecej, skomplikowanego mechanizmu działania postaci o tak wybitnej i bogatej indywidualności, jaką była historyczna królowa szkocka.
Nic więc dziwnego, że postać ta fascynuje od blisko stu lat (prapremiera odbyła się we Lwowie równo 96 lat temu) nasze najwybitniejsze talenty dramatyczne i że kreowały ją takie sławy, jak Antonina Hoffman, Helena Modrzejewska czy Wanda Siemaszkowa. Z kreacji przedwojennych pamiętamy Marię Malicką.
Specyfika znakomitego i oryginalnego aktorstwa Niny Andryczówny sprawia, że ujrzeliśmy w ostatnim warszawskim przedstawieniu jeszcze jedną, inną Marię, nie mieszczącą się ani w konwencji Schillerowskiej ani w poetyckim wizerunku Słowackiego, chociaż - jak się wydaje - bliższa była tej pierwszej.
Obok Marii wysuwa się zwykle w dramacie na jego czoło postać błazna Nicka. Tak też jest na przedstawieniu warszawskim. Nick, to duży sukces artystyczny Czesława Wołłejki. Był jednak bardziej pełnym gorzkiej mądrości Stańczykiem, niż błaznem Henryka Darmieja. Ale to że paź był obok swego pana to już sprawa zarówno reżysera Romana Zawistowskiego jak i samej kreacji Henryka (Stanisława Jasiukiewicz). Nawet scena śmierci Nicka nie usunęła w odczuciu widza wrażenia, że wykonawcy obu tych ról, opracowanych z właściwym obu aktorom bogactwem środków artystycznych, mijały się. Wydaje się, że reżyser niezbyt pewnie jeszcze czuje się na warszawskim gruncie. Przedstawieniu dał mocną obsadę (poza wymienionymi - G. Buszyński, I. Gogolewski, W. Hańcza, F. Dominiak, M. Dmochowski, K. Orzechowski i J. Maliszewski), osiągnąłby jednak lepsze wyniki, gdyby bardziej zdecydowanie potrafił narzucić wykonawcom własną koncepcję przedstawienia. W każdym razie nie mieściła się ona w konwencji teatru poetyckiego, jaką mogły sugerować surowe w wyrazie i oszczędne dekoracje Otto Axera.