Artykuły

Błędy niewymuszone

"Tresowane dusze" w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Piotr Wyszomirski w Gazecie Świętojańskiej.

Sukces "Broniewskiego" wzbudził większe niż zwykle zainteresowanie nową premierą Adama Orzechowskiego. Ciekawiło nie tylko co, ale i dlaczego przedstawi reżyser po bardzo długiej, jak na niego, przerwie w realizacji trwającej blisko 11 miesięcy. Czy po "Broniewskim" wszystko będzie już inaczej, czy nierozpieszczany do tej pory przez krytykę reżyser na fali bezprecedensowego sukcesu spektaklu o Polaku-katoliku-alkoholiku na stałe rozgości się w krainie reżyserskiego sukcesu? Temat "Tresowanych dusz" dawał nadzieję na coś niebanalnego i wyrazistego, szczególnie, gdy przypomnimy sobie relacje dyrektora jedynej poważnej sceny dramatycznej dla dorosłych w milionowej aglomeracji z częścią mediów, szczególnie w pierwszych latach pracy w Gdańsku. Niepokój wzbudzał jednak od początku brak dramaturga na liście płac. Ramota z 1902 roku bez przepisania?

Orzechowski mógłby powiedzieć o mediach wiele. Po wysłuchaniu rozmowy przedpremierowej, spodziewałem się a to gorzkiego rozrachunku, a to ataku z lokalnymi akcentami, a to nawet kontrolowanego skandalu i głębi. Czekałem też na atrofię aksjologiczną.

Zabawmy ich na śmierć. Zabójstwo młotkiem. Atak dzikiego psa. Zwłoki bez głowy. Zwłoki miliardera - bankruta pod spalarnią śmieci. Zwłoki bez głowy w pracowni stylisty fryzur. Rozpłatał czaszkę narzeczonej i zjadł jej mózg.*

"Tresowane dusze" rozpoznają w 1902 roku problemy, jakie mają ze sobą i otoczeniem ówczesne media zwane prasą. Prawdę można i należy przehandlować, liczy się przede wszystkim oglądalność (w dawnych czasach epoki papieru - nakład), a dziennikarz to jeden z najstarszych zawodów świata. Ważne także kto pierwszy napisze, kto będzie miał wyłączność, co można zyskać, co stracić itd., itd. Wszystko aktualne do dziś, z tą jedynie różnicą, że współcześnie można przehandlować całe państwa i okłamać cały świat. Skala i wysokość profitów (choćby afera Rywina) zmieniły się, mechanizm pozostaje trwały. Dzisiaj jesteśmy też bogatsi o najcenniejszą wiedzę: dziennikarze to hieny z wyjątkiem Jacka Żakowskiego i Janiny Paradowskiej oczywiście, którzy mają monopol na prawdy objawione i tajne.

W "Tresowanych duszach" Gabriela Zapolska mówi o mediach (prasie) w manierze szlachetnego zaangażowania, ale nieudolnie. Ubożuchna intryga nie ma w sobie ani napięcia, ani niespodzianki, postaci pozbawione są psychologii. Standard: mamy problem społeczny, trzeba napisać ostry społecznie tekst, atakujący miejscowego VIPa (Steiermarkta), który startuje w najbliższych wyborach. Problem pojawia się w momencie złożenia przez VIPa propozycji niemoralnej, ale nie do odrzucenia. Etyka dziennikarska czy złoty interes? Dziś nikt nie miałby dylematów, a jeśli ktoś ma, to zawsze jest zły wydawca, na którego wszystko można zrzucić.

Powiesił się, gdy zobaczył nagie zdjęcia córki w Playboyu. Zabiła męża bo oglądał porno. Naukowiec uprawiał sex z delfinem. Policjanci bratają się z przestępcami w seksualnych orgiach. Naćpana gwiazda porno zgwałciła narzeczonego córki. Zazdrosny mąż zakleił żonie waginę. Wściekła żona odcięła mężowi penisa. Jurny 20-latek uprawiał sex z kozami. Siedem nastolatek w ciąży po szkolnej wycieczce.*

Tekst nie daje możliwości godnego zaistnienia nawet wybitnym aktorom, obnaża słabości mniej uzdolnionych. Najlepsze chwile mieli na scenie Michał Kowalski (Steiermarkt), Robert Ninkiewicz i Piotr Łukawski. Ten pierwszy po raz kolejny udowodnił, że nie trzeba krzyczeć, by wyrażać emocje. Jego sceniczny spokój pozwala zbudować bogatszą paletę zachowań i reakcji, Kowalski gra intonacją, zatrzymaniem, mimiką. Właściwie każdą rolą potwierdza swoje wyjątkowe miejsce w zespole aktorskim Wybrzeża, szkoda go do takich prezentacji jak "Tresowane", czekamy zbyt długo na postać porównywalną do Pankracego z "Nie-Boskiej komedii", w której mógłby rozwinąć w spełni swój talent. Robert Ninkiewicz jest w takim momencie kariery, że we wszystkim czuje się jak ryba - spokojnie mógłby zagrać jajecznicę i za chwilę Matkę Teresę z Kalkuty. Jako redaktor Sieklucki broni prawdy i przeżywa moralne katusze, gdy dowiaduje się o perfidnej grze swojej szefowej - właścicielce dziennika "Świt". Jego etiuda na wpół obnażona to popis gry ciałem, tym cenniejszy, że w wykonaniu człowieka o słusznych gabarytach. Aktor specjalizujący się w rolach ludzi, których kochamy nienawidzić, kusicieli, połamańców, diabłów, rogożynów, tym razem jest pozytywny aż do szaleństwa. I jeszcze Piotr Łukawski, który od pewnego czasu zgłasza aspiracje do ambitniejszych zadań. Nie ma zbyt wiele do zagrania, ale jego Smolkiewicz jest konsekwentny i wiarygodny, czego nie można powiedzieć o większości pozostałych obecnych na scenie.

Rozczarowała Magdalena Boć (Anna Smolkiewiczowa, wyrzucona z pracy redaktorka), która przestrzeliła rolę. Maniera, która sprawdza się w rolach zepsutych lub zdegradowanych, albo obu naraz, arystokratek, tym razem raziła nieprzystawalnością do postaci. Ale to jeszcze nic w porównaniu z dwoma ujawnieniami.

Z ogromnym smutkiem obserwuję aktorską atrofizację Piotra Chysa (redaktor-karierowicz Bonecki). Po raz kolejny położył rolę, odnosiłem wrażenie, że marzy tylko o tym, by jak najszybciej zniknąć ze sceny. Niepewne gesty, zagubienie, wzrok bez prawdy. To kolejny dzwonek ostrzegawczy, czas najwyższy na eutrofizację aktorską. Ale to jeszcze nic.

Teatr Wybrzeże jest jedynym teatrem polskiego wybrzeża Bałtyku, który wykształcił zalążek star systemu. Do Wybrzeża chodzi się na aktorów: Kolakową, Bakę czy od niedawna na Figurę (ja zawsze się cieszę, gdy w obsadzie jest jeszcze kilkanaście innych nazwisk). Katarzyna Figura według złośliwych hejterów uciekła z Warszawy, bo nikt jej już nie chciał, inni twierdzą, że przybyła do Trójmiasta z misją. Kiepski debiut w "Wyspie Marivaux", zdekonstruowana jako mit seksbomby w "Ciągu", przywołana w "Akcie równoległym" i nieprzegrana w aktorskim pojedynku stulecia Kolak-Figura w "Marii Stuart" tym razem pokazała coś absolutnie niewiarygodnego i bezprecedensowego przynajmniej w ostatnich kilkudziesięciu latach pomorskiego teatru.

Rastawiecka w wykonaniu Katarzyny Figury to obrzydliwa mobberka i cyniczna biznesmenka. Nie wiadomo, czy molestuje seksualnie karierowicza Boneckiego, bo aktor nic nie wyraża, ale z pewnością w swej brudnej grze traktuje go instrumentalnie i użytkowo. Rastawiecka jest zmęczona i wyeksploatowana, wygląda, najłagodniej mówiąc, jak Lucy Zucker po miesięcznej jeździe pociągiem w jednym przedziale z Karolem Borowieckim. Zdarty głos, podkrążone oczy, ostentacyjnie słaby makijaż eksponujący dodatkowo "niehigieniczność" postaci. Jeśli tak miało być, to czapki i peruki z głów - prawda sceny przemówiła z siłą salw z "Aurory". Jeśli było to niezamierzone, możemy mówić o premierowej kreacji Katarzyny Figury w kategoriach upadku.

Warto wspomnieć o ciekawym pomyśle scenograficznym Magdaleny Gajewskiej. Niszczarka, która zamienia się w taśmy produkcyjne drukarni, jest elementem, który najmocniej przyciąga uwagę. Spektakl próbuje "skleić" muzyka Marcina "Miro" Mirowskiego, ale mimo swego uroku to karkołomne zadanie skazane jest od początku na niepowodzenie.

To jest bardzo nieudane przedstawienie. Odczuwam z tego faktu smutek podwójny, bo liczyłem na to, że Adam Orzechowski będzie na fali i każde następne przedstawienie będzie wydarzeniem minimum na poziomie "Broniewskiego". Liczyłem na to, że popularny "Orzech" po tak długiej przerwie znalazł wyjątkowy powód, by przemówić, że bardzo starannie podejdzie do wyboru tekstu, by świadomie budować swój wizerunek artystyczny. Postawienie na taką ramotę jak "Tresowane dusze" to błąd niewymuszony. Brak przepisania i puszczenie tekstu jedynie z tzw. współczesnymi, mało oryginalnymi zresztą dopiskami, wprawił w zakłopotanie widzów premierowej prezentacji i myślę, że także aktorów, choć oni raczej się do tego nie przyznają.

Nie wiem z czyjej inicjatywy doszło do tej katastrofy, ale nie po raz pierwszy już duet Cezary Niedziółka (zastępca dyrektora, kierownik literacki) - Adam Orzechowski (dyrektor naczelny i artystyczny) realizuje sztuki "wynajdywane", takie "po trochu wyciągane z lochu". To bardziej archiwistyka teatralna niż sztuka teatralna. Oglądamy rzadko realizowane teksty, tak jakby ambicją prowadzących teatr była przede wszystkim oryginalność tytułowa a nie poziom tekstu i finalny efekt. Przede wszystkim oglądamy od lat nieznane, ale za to nieśmieszne komedie, teraz odkurzono słaby dramat. Poproszę o śmieszne komedie oraz nowe podejście do dramaturgii. Od lutego wakuje stanowisko dramaturga po Jakubie Roszkowskim, warto zrobić konkurs na współczesną sztukę - choćby komedię albo zamówić sztukę jak to było z "Broniewskim" Radosława Paczochy. I popełniać jak najmniej błędów niewymuszonych.

*współczesne dopiski realizatorów

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji