Artykuły

Parkosyzmy nudy

Krzysztof Warlikowski to artysta, którego główna specjalnością jest wzbudzanie tzw. kontrowersji.

Część krytyków widzi w nim wschodzącą gwiazdę polskiego teatru, każdy kolejny spektakl urasta w ich oczach do rango objawienia. Nie brak też i niedowiarków, którzy w produkcjach reżysera nie dostrzegają niczego poza myślową i warsztatową tandetą. Nie ukrywam, że zaliczam się do drugie z wymienionych grup, mogę jednak zrozumieć promocyjny zapał, z jakim swego idola kreują jego zwolennicy. W myśl starej kopernikańskiej zasady, gorszy pieniądz zawsze wypiera lepszy; Warlikowski może być kiepskim reżyserem i zarazem dobrym kandydatem na "gwiazdę". Parafrazując znane powiedzenie, rzec można, iż każdy europejski teatr musi mieć swojego Warlikowskiego - zwłaszcza wtedy, gdy nie zasługuje na nic innego .

"Gwiazda" Warlikowskiego objawiła się tym razem w warszawskim Teatrze studio przy okazji realizacji "Zachodniego wybrzeża" - głośnej, choć u nas prawie nieznanej, sztuki Bernarda-Marie {#au#1334}Koltesa{/#}. Jak zwykle w wypadku objawień, trudno o tym spektaklu napisać cokolwiek konkretnego: nie wpłynie on raczej na popularność francuskiego dramaturga. Choćby dlatego, że co najmniej połowa tekstu nie dociera do publiczności. Scena Teatru Studio nigdy nie słynęła z dobrej akustyki, jednak jak dotąd nie spotkałem się z przedstawieniem, w którym dykcja i przygotowanie głosowe aktorów stałoby n tak niskim poziomie. Tekst Koltesa - nawet bez tych niedogodności - nie należy do łatwych w odbiorze: autor nie trzyma się linearnego toku narracji, drastycznie ogranicza rolę dialogów, w dramacie dominują długie, kunsztownie napisane tyrady. Tego wszystkiego możemy się tylko domyślać. W przedstawieniu nie widać śladu pracy z aktorem. To jeden ze "znaków formowych" Warlikowskiego; wykonawcy nie wchodzą ze sobą w jakiekolwiek interakcje; snują się po scenie, zastygają w nieruchomych pozach, czasem wrzeszczą, innym razem mamroczą coś w próżni - sprawiają wrażenie, jakby oddzielały ich kilometrowe dziury. Tę sama warsztatową bylejakość dostrzec można plastycznej kompozycji przestrzeni. Z pomocą Małgorzaty Szczęśniak Warlikowski buduje kilka efektownych obrazów, w których aktorzy pełnią funkcję podrzędnych statystów; wrażenie pryska w chwili, gdy reżyser próbuje daną kompozycję wprowadzić w ruch, przy każdej takiej próbie na scenę natychmiast wkrada się chaos. Jednostajność rytmiczna spektaklu sprawia, że już po piętnastu minutach ze sceny zwyczajnie wieje nudą. Co ciekawe, wrażenie to potęguje się w monetach, gdy aktorzy uciekają się do coraz gwałtowniejszych środków wyrazu (wrzask, płacz, spazmy) - można wtedy mówić o swoistych parkosyzmach nudy...

Nieudane przedstawienia są chlebem powszednim recenzentów. To one, nie arcydzieła, uczą nas najwięcej. Jednak przedstawienie Krzysztofa Warlikowskiego jest lekcja jedyna w swoim rodzaju. Jego wcześniejsze produkcje odznaczały się przynajmniej uproszczoną, lecz w miarę konsekwentna wizją rzeczywistości. W "Zachodnim wybrzeżu" nie ma już nic poza totalną atrofią. Celowo nie napisałem słowa na temat treści i problematyki dramatu Koltesa. Na deska studia takie drobnostki po prostu straciły racji bytu. Zbyt częste obcowanie z teatrem Warlikowskiego prowadzić musi do nieuchronnej demoralizacji. Być może w tym tkwi tajemnica jego dotychczasowych sukcesów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji