Artykuły

Wesele i Sybilla

Wesele należy do wielkich polskich archetypów. To banał, ale od tego prze­cież trzeba zaczynać każdą recenzją z każdego przedstawienia Wesela, bo inaczej zapewne nie uda się uchwycić tych subtelnych różnic, które dzielą po­szczególne inscenizacje, nie uda się uchwycić istoty problemu - a także istoty niebezpieczeństw, jakie czają się przed inscenizatorami Wesela. Bo­wiem Wesele właśnie przez to, że stało się archetypem literackim, a więc, że tymi tekstami i tymi sytuacjami po­trafimy "porozumiewać się bez słów", oznaczać nasze zapatrywania, nadzieje, obawy, stany olśnienia i stany zagubie­nia - przez to wszystko właśnie stało się w powszechnym odbiorze także czymś w rodzaju "Przepowiedni Sybilli". W przepowiedni tej, jak wiemy, przewija się korowód niejasnych obra­zów, zagrożeń, obietnic - wszystkie wyrażone językiem ciemnym i metafo­rycznym i wszystkie, dzięki temu właś­nie, w każdym momencie ogromnie aktualne, trafne, już się spełniające, a więc tym bardziej mające się spełnić do końca lada chwila. Pamiętam ową "Przepowiednię Sybilli" z czasów oku­pacji jeszcze i oto niedawno ktoś (nie­zbyt mądry oczywiście) pokazał mi zno­wu czarno na białym, że Sybilla właśnie mówi o nas, o roku 1981, całkowicie przejrzyście i niedwuznacznie, tyle tylko, rzecz jasna, że pod jej przenośnię należy podłożyć inne konkrety, niż się to czyniło czterdzieści lat temu.

Coś podobnego właśnie dzieje się z Weselem. Mimo wszelkich prób powiązania tego tekstu z - powszechnie już dziś znaną, po szkolnemu wkuwaną na pamięć - konkretną sytuacją, datą, miejscem, osobami dramatu, rozszyfro­wanymi z przesadną aż niedyskrecją. "Wesele" stale z nową siłą powraca do nas jako metafora, a także - w pewnym sensie - jako przepowiednia. Wróćmy bowiem jeszcze raz do Sybilli: oczywiście, że za każdym razem po­szczególne zwroty tego tekstu wykła­dają się inaczej, że poszczególne wyra­zy czy symboliczne nazwy oznaczają w nim coś innego lub kogoś innego, to jednak ciągła "aktualność" tej przepowiedni ma swoje głębokie źródła w czymś innym niż zmieniające się sytuacje konkretne.

Ma je po prostu w nieomal niezmien­nej sytuacji ogólnej, w tym, co moż­na by nazwać losem, przeznaczeniem, fatalizmem lub modelem naszego istnienia. Spróbujmy bowiem przeczy­tać tę "Przepowiednię Sybilli" Angli­kowi, Szwedowi czy Francuzowi, a zo­baczy w niej, i słusznie, jedynie egzaltowany bełkot na użytek kucharek. Rozśmieszą go niejasne zagrożenia, owo stałe sąsiedztwo Apokalipsy, rozbawi ocean krwi i pożogi, przez który należy przepłynąć ku obietnicom jaśniejszym, wzruszy ramionami na pokrętność i chwiejność rachub. Tylko tutaj więc, tylko na tym kawałku Europy Sybilla może budzić niepokój i nadzieje, ponie­waż tylko tutaj żyje się niepewnie, chwiejnie, między nadzieją a rozpaczą, między euforią a trwogą. I wszystko jest w gruncie rzeczy jedno, czy chodzi tu o lęk roku 1863, 1939 czy o lęk na­szych dni. Zmieniają się konkrety, po­zostaje natomiast ogólny klimat czy model istnienia, ciągle podobny i ciągle nie dający się odwrócić.

Podobnie rzecz ma się z Weselem. Jakkolwiek nie chcielibyśmy go kon­kretyzować na scenie, przywiązywać do określonego momentu, odczytywać na nowo i ostatecznie, zawsze przecież po­wraca ono jako przesłanie o wykroju archetypu, nie jako opis sytuacji, ale jako opis losu, jako ciągle otwarta przepowiednia.

Telewizyjne przedstawienie Wesela w reżyserii Jana Kulczyńskiego pod­niosło tę osobliwą naturę arcydramatu Wyspiańskiego w sposób bardzo wy­raźny, namacalny. Reżyser - według intencji, które dokładnie chyba wyłożył przed spektaklem Stefan Treugutt - postawił sobie dwa zadania nadrzędne. Po pierwsze więc zechciał on w większym stopni niż seria ostatnich inscenizacji zawierzyć tekstowi Wyspiańskiego, konkretnie zaś temu, co u Wyspiańskiego jest teatrem. Widać to najwyraźniej w potraktowaniu tak zawsze kłopotliwego w "Weselu" problemu zjaw. Inscenizatorowi dzisiejszemu bowiem wydaje się czymś nienaturalnym i wstydliwym pokazywać na scenie zjawę, przybysza z rzeczywistości pozamaterialnej. Z tym problemem borykają się wszyscy, którzy chcą wystawić "Hamleta", z tym kłopotem także ma do czynienia każdy, kto bierze się za "Wesele". Dla zjaw więc wymyśla się konwencje - albo konwencjonalizuje się je w jakiejś jednej postaci, na przykład Chochoła, jak to kiedyś zrobił Hanuszkiewicz, albo traktuje się je jako autorytety psychiczne postaci działających, jak to zrobił w filmie Wajda, albo wreszcie szuka się innej wymówki, aby na scenie nie zjawił się jednak po prostu Stańczyk, Szela czy Wernyhora.

Kulczyński postanowił przełamać ten lęk - i postąpił słusznie. Bo przecież zjawy u Wyspiańskiego są, oczywiście, projekcją imaginacji postaci dramatu, ale są także aluzjami kulturowymi, nawiązaniami do konkretnych, żywych tradycji i konkretnych faktów. Mają więc prawo posiadać swój niezależny byt sceniczny. Jeśli pojawia się więc np. Stańczyk, to nie jest to tylko Stań­czyk historyczny, ale także Stańczyk z obrazu Matejki, obrazu, który znał cały Kraków (a dla Krakowa pisana była przecież ta sztuka), jeśli przychodzi "starzec z lirą", to także dlatego, że takim widzimy go na obrazie. Przez zjawy przemawia nie tylko imaginacja - w zjawach przegląda się kontekst kul­turalny, w którym powstało "Wesele" i ten kontekst należało zachować.

Ale próba odbudowy dawnej, trady­cyjnej niejako teatralności telewizyjne­go "Wesela", którą podjął reżyser, po­zostaje jednak w pewnym konflikcie z artystyczną materią tego spektaklu, mimo wszelkich prób odrębności, silnie zdominowanego przez film. Kulczyński, chcąc być inny, co chwila sprawia jed­nak wrażenie, jakby nie potrafił oder­wać się od obrazów i pomysłów, które widzieliśmy w Wajdowskim "Weselu" filmowym. Być może tamta wizja była silniejsza, a być może po prostu sam fakt operowania kamerami - obojętne czy filmowymi, czy telewizyjnymi - prowadzić musi w konsekwencji do po­dobnych rozwiązań?

Drugim zamierzeniem Wesela tele­wizyjnego była jego aktualizacja czy też "nowe odczytanie". Mówił nam również o tym Treugutt, zwracając uwagę, że Czepiec jest tu jakby mądrzejszy, Gospodarz jakby szerzej widzący, a przede wszystkim, że sam finał nie brzmi tak beznadziejnie, po­nieważ podczas gdy myśmy tu się ba­wili - STAŁO SIĘ gdzieś tam coś waż­nego... Rzeczywiście to STAŁO SIĘ wyakcentowane jest wielkim zbliżeniem recytującego tekst Gospodarza, ono ma stanowić nowe odczytanie sztuki, jego dzisiejsze posłanie - optymistyczne!

Otóż czy "Wesele" da się odczytać jako sztuka optymistyczna, jako sztuka o tym, że wreszcie STAŁO SIĘ, spełniło to, o co na jawie i w majaku tłuką się jak ćmy myśli jego bohaterów? Wątpię. Oczywiście, że można w tej wielkiej sztuce znaleźć słowa i zdania, które podkreślone grubą kreską nagle staną się aluzją krzepiącą, można - znów jak z Sybillą - wymyślać sobie różne wykładnie dla symboli, ale nie zmienia to przecież dramatycznej budowy tego dramatu, który jest dramatem rozdarcia zakończonego chocholim tańcem. Nie zmieni to również faktu, że jeśli nawet STAŁO SIĘ, to z punktu widzenia konfliktu zarysowanego W "Weselu" trzeba by zapytać - dla kogo się stało? Kto to sprawił? Komu wypadki przyznały rację? - Śliskie są takie próby aktualizacji nadmiernej, "Wesele" telewizyjne nie przekonało także, że są one sensowne.

Natomiast jedno o tym przedstawieniu powiedzieć można z pewnością, - że był to spektakl wielkiego aktorstwa. Otrzymaliśmy w nim przede wszystkim najlepszą Rachel, jaką ostatnio dawało się widzieć ( Jadwiga Cieślak-Jankowska), bardzo przekonywającego Pana Młodego (Piotr Fronczewski), świetną, ironiczną nieco Radczynię (Antonina Gordon-Górecka) i zastanawiającego, nieoczekiwanego Poetę (Wojciech Pszo­niak). To bardzo wiele jak na tyle świet­nych nazwisk aktorskich, które już przedtem oglądaliśmy w tych rolach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji